9 sierpnia 2015

Trzymiesięczniak

Dziewiątego sierpnia, synu - powiedziała mama, poprawiając się na krześle przy stole - skończyłeś trzy miesiące. To była ładna i ciepła, zimowa niedziela. Niebo było zachmurzone, a w powietrzu czuć było nadciągający deszcz (jak to w zimie ;-) ).

Rano obudziłeś się w już całkiem dobrej formie - ewidentnie odespałeś już swoją pierwszą Przyprawę ;-) , i zjadłeś zwykłą porcję mleka z butelki. Potem czytaliśmy razem książeczki (także tę najnowszą, mięciutką materiałową, od cioci Aldony) i bawiłeś się w gondolce koło przewijaka - przyłapałam Cię nawet, jak złapałeś kurczaka za nogi i z radością nim potrząsałeś wymieniając ze mną swoje zaraźliwe uśmiechy. Później, kiedy jadłeś kolejny posiłek, Popiołek jak zwykle przyszedł i siedział na kolanach mamy tuż koło Ciebie, a mama strofowała go, kiedy jak zwykle nie uważał i chciał stawać na Tobie, kiedy wiercił się i zmieniał pozycję.



W ciągu dnia przyszedł SMS od wujka Paula, z zapytaniem, czy ktoś z nas chciałby dołączyć do grupy, która wieczorem wybiera się do kina, obejrzeć Amy.

Powiedziałam do taty:
- Jasne, chodźmy.
Na co tata:
- Jak chcesz, to idź, a ja z Juniorem poczekamy gdzieś koło kina.
Zapytałam, kręcąc głową:
- Ale dlaczego? Chodźmy wszyscy.

Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy :-) 
Wyszliśmy z domu co prawda trochę później, niż by należało, bo po zjedzeniu zwyczajowej butli, zażyczyłeś sobie kolejnej porcji jedzenia - hmmmm, tata podgrzał i... karmiliśmy się w samochodzie, w drodze do kina.
Później już szybko szybko - tata nas wysadził i pojechał zaparkować samochód nieco dalej, bo jak to zwykle w centrum, krucho było z miejscami, a my weszliśmy do środka. 
Siedzieliśmy w rzędzie D: mama na 'dwójce', tata na 'jedynce, a Ty najpierw leżałeś i bawiłeś się z tatą w plucie smoczkiem w wózku obok, a od mniej więcej połowy filmu - siedziałeś u mamy na kolanach wpatrzony w ekran, dopóki nie zamknęły Ci się oczy.
Zakładam, synu - mama znów poprawiła się na krześle - że najbardziej podobała Ci się muzyka. Co do samego filmu, prawdę mówiąc, najsmutniejsze, czyli końcówkę, przespałeś. Ale to chyba nawet lepiej... Masz jeszcze czas na zgłębianie smutków świata tego, kochany.

Wstając po seansie powiedziałam głośno, trzymając Cię dumnie w objęciach, że jestem z Ciebie bardzo dumna :-) Ciocie i wujkowie nie mogli wyjść z podziwu, jakim jesteś kochanym chłopcem :-) , a tata uśmiechał się znacząco 'jakgdybynigdynic' ;-)
Po kinie poszliśmy razem na kolację (były ciocie: Shellie, Lidia i Ania oraz wujkowie: Paul, Glen i Krzysiek) . To znaczy, dorośli jedli i pili wino, a Ty leżałeś sobie w wózku, na pograniczu spania i nie spania. Zadowolony, bo kiedy tata zabrał Cię na zmianę pieluchy, zdjął po raz ostatni 'noworodkową' i założył Ci 'doroślejszą' - 'niemowlakową' - w końcu trzy miesiące to już poważny wiek!

Wracając do domu, zabraliśmy Lidię i Glena - zwyczajową rozmowę urozmaicały ;-) komplementy wygłaszane pod Twoim adresem, nawet, kiedy niedaleko ich domu przypomniałeś nam, że nadchodzi czas Twojego posiłku ;-)
W Przyczółku jadłeś swoje, natychmiast po przyjeździe podgrzane mleko, za oknem padał deszcz i wiał zimowy wiatr, a przez telefon Babcia mówiła nam o tym, że już za Tobą tęskni i o tym, jak to razem z Dziadkiem, na rodzinnym obiedzie oglądają zdjęcia z Przyprawy i opowiadają, jak minął im pobyt nad morzem tego lata ;-)

Miałeś dziś na sobie ubranko w szczęśliwe pingwiny (pajac, który wybrał dla Ciebie Louis od cioci Wendy) - coś mi się wydaje, że to ostatnia, albo prawie ostatnia okazja, kiedy miałeś je na sobie - wyraźnie urosłeś i to ubranko jest już na Ciebie bardzo, bardzo dopasowane ;-)
Na wierzch założyłam Ci biały dresik z niebieskimi ściągaczami - ten jeszcze powinien pasować przez jakiś czas, mój Duży Chłopczyku :-* - powiedziała mama zaglądając do wózka i głaskając gładką buzię śpiącego już dziecka.

14 lipca 2015

Dziewiętnastka :-)

Tak, tak, Chudzielce Story weszło w dwudziesty rok dziania się :-)

Tegoroczne święto obchodziliśmy po raz pierwszy w trójeczkę, i po raz niepierwszy - zwyczajowo, przy stole w lubianej restauracji - ciesząc oczy, duszę i ciało dobrym jedzeniem, i wznosząc toasty pod łaskawe (teraz zimowe) niebo.

Świętowaliśmy u 'znajomego Włocha', czyli w Cardonne's -
bo lubimy Nicka i załogę,
bo jedliśmy tam wcześniej i nam smakowało,
bo wracając czujemy się 'zaopiekowani',
bo nas tam pamiętają, rozpoznają,
bo Nick ma zwykle chwilę, żeby podejść do stolika i pożartować,
bo pamiętają, że lubimy świeżo mielony pieprz na podane dania, firmowe mielone płatki suszonego chilli i tak często, jak trzeba uzupełnianą wodę w szklankach,
bo zwariowali na punkcie Juniora niewiele mniej niż my ;-)

I co?
Hmmmmmm...
toskańska zupa z warzyw - jak zwykle pierwsza klasa,
ostrygi - jak zwykle świeżutkie i tchnące oceanem,
wybrane Chardonnay nie mogło się nie udać ;-)
ale...

popisowo-firmowy półmisek owoców morza, niestety, najlepiej, czyli popisowo serwuje główny szef kuchni...
... a wczoraj był "tylko" wtorek...

... danie główne wjechało na stół po dość długim oczekiwaniu i po wcześniejszych przeprosinach za zwłokę w podaniu przystawek...
... półmisek nie został uprzednio podgrzany, albo był i wystygł...
... z racji powyższego, składniki dania zaczynaliśmy jeść ledwie ciepłe, kończyliśmy - zimne, co fatalnie wpłynęło na smak...
... ojjjjjjj, nie pożałowano soli, także ze szkodą dla smaku dania...

Szkoda...
Na tyle "szkoda", że ani zgodny z oczekiwaniami deser (waniliowa panna cotta), ani kawa nie naprawiły tej szkody...

A lista miejsc godnych odwiedzenia w Adelajdzie jest dłuuuuuuuuuga...


9 maja 2015

Wywołana do tablicy...

... komentarzem sprzed miesiąca (olabogaależtenczasleci!) śpieszę donieść, że jest!
Wieść gminna prawdziwie głosi, że Chudzielce Story jest obecnie trzyosobowe :-)

Dziewiątego maja 2015
na kwadrans przed dziewiątą rano 
dołączył do nas wyczekany Syneczek Lucas George (Łukaszek Jerzyk) 
Ważył 2,890 g, mierzył 47 cm 
i zdobył 10/10 w skali Agpar ;-)


Spędziliśmy w szpitalu Ashford pięć i pół dnia otoczeni zacną opieką lekarzy i położnych,

 

po czym, po pozytywnej opinii wydanej przez naszego pediatrę
zahaczając o biuro szalonej-matki-Juniora, gdzie Junior rozkochał w sobie wszystkie ciocie ;-) 
i o sklep, gdzie kupiliśmy malusieńkie koszulki w rozmiarze 0000 (który to rozmiar, na podstawie historii rodzinnych obojga rodziców nie został w ogóle wzięty pod uwagę podczas zakupów wyprawkowych ;-)

przybyliśmy do Przyczółka, by zacząć Kolejny Rozdział Chudzielce Story :-)


Nowy Domownik jest na wskroś Australijczykiem: 
wyloozowany, cierpliwy, je, śpi i cieszy Go świat wokół :-)

8 maja 2015

Trzy Pory Roku - Końcówka ;-)

W 36 tydzień ciąży weszliśmy z przytupem:

- w sobotę pojechaliśmy na polską imprezę, gdzie pożarłam góry fantastycznego jedzenia i sporo potańczyłam (łącznie z wężem wokół domu i tarasu), nie, nie popiłam, bo... prowadziłam z powrotem przywożąc wyimprezowanego Przyszłego Tatę do domu ;-)

- w niedzielę byliśmy umówieni ze znajomymi dwoma parami na popołudniowe biesiadowanie u nas. A że salon zawalony gratami przeróżnemi, a pogoda taka sobie, nieco kapryśna, to Najmilszy postanowił zapalić w chiminea (taki piecyk ogrodowy, żeliwny), no i jak przygotowywał drewno, to...
Słowem: odwołaliśmy imprezę i pognaliśmy na ostry dyżur do szpitala... Jak nas zobaczyli, to oczywiście skupili uwagę na mnie, a ja na to: nie, nie, my w kwestii palca mojego męża... Niespełna cztery godziny później Najmilszy wynegocjował, że jako 'twardy chłop' może wyjść do domu, bo:
1) ma żonę w zaawansowanej ciąży
i 2) potrzebuje krwistego steka na poprawę nastroju',
więc z plikiem recept na antybiotyk i przeciwbóle, przez aptekę dotarliśmy na tegoż steka ;-)



- w poniedziałek od rana niewyraźnie się czułam, w pracy zastałam smarkająco-kichającą ambitną koleżankę ;-) , więc podpędziłam, co najważniejsze, zebrałam klamoty, coby popracować z domu i po południu się ewakuowałam... Tiaaaa, poczułam przemożną potrzebę położenia się na kfilkę, po czym na szybko, boso, poleciałam do kibelka starając się... donieść wymioty do miejsca przeznaczenia nie gubiąc nic po drodze... Najmilszy wrócił z pracy, podał mi szklankę wody i... poleciałam drugi raz, po czym dostałam polecenie, żeby się umówić na wizytę, bo 'musi mnie zobaczyć lekarz'
- tiaaaa, szklanka wody, tenże lekarz (diagnoza: grypa żołądkowa albo zatrucie pokarmowe??, leżeć i dużo pić, w tym gastrolity - debiut życiowy), a po powrocie taki występ, że... trzeba było zmyć pół ściany i podłogę wokół kibelka

- no to se poleżałam... we wtorek i środowy poranek, bo główna szefowa na urlopie, a wyznaczona zastępczyni w domu z grypą, ja jestem kolejna, a zespół biedusiów się... nieco pogubił bez władzy zwierzchniej... Pojechałam, wsparłam duchowo, zrobiłam parę najpilniejszych rzeczy i... się ewakuowałam (smarkająco-kichająca smarkała i kichała dalej...) ...

- czwartek - nuda, Szanowny Czytelniku, nuda, bo pojechałam do biura, a tam, poza kichająco-smarkającą-bez-zmian, tylko awaria serwera, brak Internetu i WiFi, a tu koniec miesiąca i pewne rzeczy w banku zrobić trzeba (i to przed drugą po południu ofkors, żeby zaksięgowali w tym dniu...),

- w piątek bonus: rano wizyta u Pana Dochtora - serduszko a'la jestem konikiem, wstępne rozmowy o Dacie (23 lub 25 maja, ze wskazaniem - moim ;-) - na 25 oczywiście --> co syn to syn, jakgłosi stara sprawdzona prawda życiowa ;-), ale co syn - zodiakalny Bliźniak, to już całkiem niebeleco), a potem w pracce na piętrze byłam sama, na dole - tylko dwie osoby - sie-lan-ka :-D  

W domu sama radość: Najlepszego z Przyszłych Ojców Moich Dzieci zastałam w pokoju Juniora, gdzie malował już farbą podkładową (wcześniej zaszpachlował dziury i pęknięcia, a tego dnia wszedł z fazą: malowanie), a w 'salonie' (zamienionym w tym czasie w megaskładowisko różności) - dwie paczki z Dalekiego Kraju.


Sapiąc jak lokomotywa, z przerwami na złapanie oddechu i kolację wypakowałam z pudeł Nową Brykę Juniora - i przetestowałam wszystkie zakupione wersje wiekowo-pogodowe ;-D
Wszystko dotarło bezpiecznie, wygląda coodnie, koi moje serce i cieszy oko. Najmilszy pokiwał głową z uznaniem i stwierdził, że wózek jest za'...'bis'ty (przepraszam, cytat)


Na koniec 36 tygodnia do dorobku tegoż mogłam dopisać następujące punkty:

- wyszły ostatnie paczki wyprawkowe ze Starego Kraju (na szczęście wysłane za pośrednictwem kuriera, nie drogą morską, jak wózek, więc powinny były dotrzeć pod koniec 37 tygodnia - dotarły dwa dni później ;-)

- na stole leżała obnotatkowana lista do szpitala
- obok niej spora kupka rzeczy do torby szpitalnej: podkłady i megapodpachy, wkładki stanikowe, smoczki dla Juniora i startowy zestaw butelkowy jakbyco, staniki-karmiki ;-)
- do prasowania czekały koszuliny szpitalne, piżamki i nowy szlafrok (oraz, nie do prasowania: papucie misiowe -)

- obok wspomnianej kupki rzecz typowo dogórynogowa, czyli zestaw do pobrania krwi pępowinowej i komórek macierzystych, który pojechał z nami do szpitala

- zaprojektowałam wnętrze Juniorowego Paxa i w czasie weekendu przywieźliśmy go do Przyczółka i rozpoczęło się Wielkie Skręcanie :-D


- w pralni czekał proszek i płyny do prania z myślą o praniu ciuszków Juniora, a koło szafy komplet kolorowych wieszaków w oczekiwaniu na te ciuszki ;-)

I tak oto, Szanowny Czytelniku, nie wiadomo, jak i kiedy, zupełnie znienacka, zaczął się dziewiąty miesiąc Juniorowej ciąży - tik tak tik tak...

A zaraz potem, dziewiątego maja, w telegraficznym skrócie:
- wody odeszły mi nad ranem o czwartej z minutami,
- około szóstej z minutami byliśmy w szpitalu,
- o ósmej wjechałam do sali na cesarkę,
- o 8:45 (po 37 tygodniach ciąży) dołączył do nas po jasnej stronie Junior - Lucas George (Łukaszek Jerzyk)

W szpitalu spędziliśmy przepisowe pięć nocy.
Po pozytywnej opinii pediatry, pozytywnym przesiewowym badaniu słuchu, pierwszym szczepieniu przeciwko żółtaczce, z wagą 2,700g,
w czwartek 14 maja tuż po południu wypisano nas do domu.

W domu czekali na nas: totalny sajgon i... ciocia Iwona :-*

Junior urodził się w dniu,
w którym rano o 9:30 miała rozpocząć się nasza rodzinna CIĄŻOWA sesja zdjęciowa (odwołałam)
i
w którym ODBYŁ się podwieczorek (High Tea) z okazji, uwaga, mojego niespodziankowego-na-ostatnią-chwilę Baby Shower
(nie odwołałam, poprosiłam, aby się odbyło według planu 
- ale było super ponoć - Najmilszy z Ojców Moich Dzieci wystąpił zamiast mnie, ogłosił nowinę, pokazał foty, 
a potem mieliśmy połączenie Skype ze szpitalem - ze mną i z Juniorem, 
coby pozdrowić wszystkie zaskoczone Cioteczki).

Ponoć żadna z zaskoczonych Cioteczek nigdy jeszcze nie była na TAKIM Baby Shower ;-)

30 kwietnia 2015

Trzy Pory Roku - Jesień 2015

Jesień w Trzech Porach Roku minęła niewiadomokiedy...

Częściej widywaliśmy się z naszym Panem Dochtorem, brzuch niestrudzenie rósł i często 'się stawiał'*, padały poważnie-brzmiące-słowa typu np. 'plan porodu', przesyłki 'się organizowały w nieskończoność', a potem powoooooooli szły i szłyyyyyy, lista zakupów traciła produkty 'miłe do kupowania' (jak ubranka :-) ) na rzecz 'nieprzyjemnie przyziemnych' (jak, nie przymierzając majty siatkowe, mega podpachy, czy wkładki do biustonosza maskujące cieknącą mleczarnię ;-) )

* - tu ciekawostka: otóż, kobietom w ciąży w Australii brzuch NIE twardnieje! Wobec tego kobiety w ciąży w Australii NIE łykają magnezu na twardy brzuch, bo magnez to się łyka na skurcze w łydkach, i skoro na opakowaniu jest napisane 1 tabletka dziennie, to się łyka 1 dziennie i tyle. To, co czułam, według Pana Dochtora to były albo a) skurcze przepowiadające (tiaaa...), albo b) skutek tego, że pracuję za dużo (tiaaaa...

Poza tym, Junior się ruszał, ale nie jakoś przesadnie często (nie nazwałabym tego też - kopaniem - ruszał się raczej jak rybka - ot, tak sobie machał nóżką). Najmilszy dłuuuuuuuugo twierdził, że nie czuje Synka dotykając brzuch (moim zdaniem był za mało cierpliwy, żeby wystarczająco długo poczekać).
W nocy spałam, chodziłam normalnie do toalety, wieczorem miewałam spuchnięte kostki, ale dało się żyć, poza tym rzeczywiście mieliśmy kilka dni upalnych upałów ;-)
W nocy budziły mnie raczej skurcze w nogach (nie, żeby się ograniczały do łydek, i nie żeby się ograniczały do jednej nogi...), ale czasem pomagał banan przed snem, a czasem taki jeden ziołowy specyfik. W sumie w nocy wstawałam raczej, żeby się pozbyć skurczu, a do toaletki wędrowałam przy okazji, a nie na odwrót.

W którąś sobotę mimo upału (okolice czterdziestki w ciągu dnia...), poszliśmy na imprezę, co do której mieliśmy na tyle mieszane uczucia, że braliśmy pod uwagę, aby wyjść wcześniej jakbyco, zwalając na moją ciążę. Impreza okazała się fajowa, klima działała wystarczająco dobrze, ja się wytańczyłam, jak za przedciążowych czasów i jeszcze na dokładkę zebrałam sporo komplementów. Szok, Szanowny Czytelniku, szok prawdziwy!

Na początku marca zabraliśmy Juniora na Przyprawę na Południe - na długi weekend pojechaliśmy do Portland (post powstanie ;-) )


nieco później Wielkanoc spędziliśmy w Baird Bay (na mapie w górnym lewym rogu - post powstanie ;-) ) - obie wycieczki Junior zaliczył bez protestów i narzekań ;-), co, zakładamy, znakomicie wróży na przyszłość.


Dotarliśmy i zaliczyliśmy zajęcia w szkole rodzenia (na szczęście tutaj to się jakoś bardziej neutralnie nazywa ;-) , ale i wiedzy wynosi się, z tego, co wiem o staroojczyźnianych realiach, sporo mniej) łącznie ze zwiedzaniem oddziału noworodkowego w 'naszym' szpitalu.
Zapisaliśmy też naszego Oczekiwanego Potomka do żłobka, by stanąć w kolejce po miejsce (szacowany czas oczekiwania... 18 miesięcy... bez komentarza...).

W kwietniu Junior nareszcie zrobił się bardzo ruchliwy i bardzo to było fajne :-D
Wreszcie komunikował nie tylko ze mną i z kotami, ale i ze swoim Tatą - czego tak długo nie mogłam się doczekać i co okazało się jeszcze fajniejsze w wersji oglądanej w stosunku do wersji wyobrażanej ;-)
Poduszka spaniowa bardzo się przydawała, w nocy toaletka nadal mnie nie wzywała jakoś nagminnie (w przeciwieństwie do skurczy różnych mięśni w nogach...) - całe szczęście, bo czasem wykopać się spomiędzy poduszki, koca, objęć Najmilszego z Przyszłych Ojców i dwóch kotów, przerzucając przy tym brzuch na właściwy bok, to nie było takie hop-siup... ;-)

U mnie w pracy karuzela się kręciła, Przyszły Tata wytrwale zarabiał na mającą-się-powiększyć-rodzinę, a w Przyczółku dźwigał komplet obowiązków domowych, weekendy mieliśmy zapisane gęsto do połowy maja...

Jesień zaczęła postępować... Niby nadal mieliśmy sporo słońca, ale już włączyliśmy grzejniki...
Koty zaczęły się futrować, jakby w przygotowaniu na zimę stulecia. Aganiok raz po raz przynosił do domu myszkę w prezencie - pewnie usłyszał, że mam regularnie jeść białko ze świeżych produktów ;-)

Rosła ilość zdjęć do zgrania z aparatów, rosły zaległości na blogu...
Romantycznej powiewnej sukienki w kwiaty do ciążowych spacerów brzegiem plaży nie zdążyłam nawet kupić, o zrealizowaniu spacerów w niej nie wspominając...
Na pociechę Przyszły Tata skręcił huśtawkę (o dziwo, koty siadały z boku, ale nie próbowały wyskakiwać).
Pokój Juniora zaczął się wyłaniać pod koniec kwietnia i kończył wyłanianie się już, kiedy ja z Juniorem byliśmy w szpitalu.
W końcu znalazłam chwilę, dość odwagi w sobie i siły na pokonanie oporów Najmilszego i umówiłam nas na sesje ciążową - nie powiem, miałam stracha, bo wiem, że nie jestem ulubienicą aparatów fotograficznych, ale z drugiej strony, szkoda by było nie spróbować i nie mieć pamiątki...
(W efekcie powyższego... nie mamy tej konkretnie pamiątki - Junior przybył rano, w dzień umówionej sesji ;-) ).
Łóżeczko i przewijak lokalnie, oraz przesyłki pocztowe: wózek i kapsuła oraz końcówka wyprawki ze Starego Kraju też dotarły w 'szpitalnym' czasie.


28 lutego 2015

Trzy Pory Roku - Lato 2014/2015

Lato u nas, jak wiadomo ;-) , zaczyna się pierwszego grudnia ;-)
Przyszło, wyczekane, z pewnym opóźnieniem, po czym, jak i wiosna wcześniej - trwało nie takie popisowe, jakie powinno być: słonko przeplatał wiatr i przelotne opady deszczu (to akurat super, bo deszcz podlewał rośliny).
Temperatury bez szaleństw, raz bliżej 20, raz bliżej 30, czyli: szału nie było... Za to na początku stycznia mieliśmy falę upałów, które skończyły się pożarami buszu na wzgórzach nad Adelajdą.

Rozdział Lato w Trzech Porach Roku rozpoczęliśmy serią e-maili do Starego Kraju podpisanych Wnuczątko. 
Pretekstem do podzielenia się radosną nowiną było otrzymanie pozytywnych wieści po serii badań genetycznych, ale przede wszystkim Barbórka, kiedy to Przyszła Babcia świętuje imieniny :-)

Po sprawdzeniu źródeł, e-maila dostała nie tylko Solenizantka, ale i Szanowny Mąż Solenizantki.
A ta druga wiadomość brzmiała tak:

Kochany Dziadku,
Mój Tata często mówi, że w życiu trzeba umieć postępować z kobietami...
Moja Mama mówi, że Tatuś sporo wie na ten temat...
Ja chcę powiedzieć, że dzisiaj są imieniny Babci, więc to Babcia dostała specjalną wiadomość.
Ale wiesz co?
Powiem Ci na ucho:
to Ty będziesz Dziadkiem, a Babcia będzie Żoną Dziadka.
Cieszysz się?
Pa, pa, pa, całusów sto dwa!
Wnuczątko

Lato przyniosło poprawę samopoczucia, pozwoliło zakończyć rozmowy z białym uchem i drzemki pomiędzy powrotem z pracy, a jedzeniem kolacji.
Stopniowo zaczął wyłaniać się brzuszek w wersji: nie-do-pomylenia-ze-skutkami-obżarstwa ;-)
Ciągle trwało czekanie na wyczuwalne ruchy, więc ratowały nas regularne wizyty u Pana Dochtora i podglądanie Maluszka na USG - machał do nas małymi łapkami, a serduszko biło pokazowo mocząc nam oczy przy każdym 'widzeniu'.

Podczas tegorocznych świąt w Przyczółku, po laaaatach przerwy, pojawiła się znów choinka, a na niej oprócz 'starych', także nowe - niebieskie bańki ;-)

 

Pod choinką Przyszły Tata znalazł komplet nowych koszulek, w których dumnie paradował: najpierw na swoje cotygodniowe spotkania golfowe, a potem na spotkania towarzyskie (odkąd oficjalnie puściliśmy wieści w świat ;-) )

Obdarowany zrewanżował się... wymianą biedusia Volvika-co-to-już-swoje-odsłużył-i-czas-mu-było-na–emeryturę na nowe auteczko ;-)
Jak by nie analizować: wymiana nie była do końca fair ;-)

Ale, żeby nie było, jako dobra żona regularnie oddaję kierownicę i pozwalam Najlepszemu z Moich Mężów pojeździć ;-) Poza tym, nie chodziło tylko o mnie przecież - chodziło o Nowego Członka Rodziny, o ISOfix do montowania fotelików dzieciaczkowych, no i jeszcze na dokładkę... zostałam przegłosowana (przez Najmilszego i panów z salonu ;-) ) w kwestii i modelu i kolorów (tiaaaaaaa, to by było na tyle w kwestii XC70, białej perły i jasnoszarych foteli, które to kwestie motoryzacyjne ogarniam... ;-) ).


A potem ruszyły zakupy 'wyprawkowe' kalibru cięższego niż ubranka, tzw. Wyprawka-Nie tekstylia, w tym wózek i foteliki samochodowe, które ściągaliśmy z Europy.

Dlaczego? - zapyta może Szanowny Czytelnik.
Odpowiem tak: Australia to w sumie odległy, mały i bardzo chimeryczny rynek (jest nas 23 mln z groszami...). Południowa Australia to, hahahahahaha, wyzwanie marketingowe samo w sobie...

Ze względu na koszty i czas transportu wiele firm nie decyduje się na zakładanie przedstawicielstw w Oz, albo uzależnia decyzję od inicjatywy stąd.
Kolejna rzecz to późniejsze formalności, standardy, pozwolenia, licencje, itp., więc też zakładam, że nie każdemu się chce i opłaca (czas i opłaty, a potem transport i niepewny lub powoli reagujący rynek zbytu).

Rzeczy, które wybrałam, tutaj nie są dostępne w ogóle, a to, co jest dostępne jest mi albo nieznane (marki, modele i miarodajne opinie), albo mi się nie podoba, albo są to modele wyprodukowane specjalnie na rynek australijski (np. kapsuły i foteliki Maxi Cosi - inne nazwy, inny wygląd, więc znowu: albo zmodyfikowane obecne modele, albo mieszanka starych i 2015 rozwiązań).
Co do cen: z powodów opisanych na wstępie, często cena nominalna jest taka sama albo zbliżona w AU$ i PLN, więc wyzwaniem jest "jedynie" zorganizowanie rozsądnego transportu (w wyniku braku entuzjazmu sprzedawcy w Polsce, jeden z fotelików przyleciał ze Szwecji, bo tamtemu sprzedawcy opłacało się zorganizować wysyłkę za ocean - wrrrrrrr....).

Co do wyboru w nowoojczyźnianych sklepach: często drażni mnie, że - z powodów opisanych powyżej - potencjalny nabywca trafia do jednej z dwóch kategorii:
1) rozsądny, czyli wie, że nie ma sensu wydawać na dzieciowe rzeczy, bo 'to nie na zawsze' i 'się z tego nie strzela', więc kupuje tanie badziewie i przekazuje jeden drugiemu, póki się nie rozleci
lub
2) rozkapryszony 'Europejczyk': wydziwia, czyli zapłaci każdą cenę za widzimisię...


7 lutego 2015

Trzy Pory Roku

Tadaaaaaaam, zbierałam się w sobie dłuższą chwilę, zanim zabrałam się do pisania tego posta, ale sprawa jest ważna i poważna :-)

Otóż, Drodzy Czytelnicy, zaczął się nowy rozdział Chudzielce Story - Trzy Pory Roku.
Zaczęło się Wiosną (z perspektywy czasu myślę sobie: jakże mogłoby być inaczej? - to taki trochę żart dla wtajemniczonych ;-),
obecnie trwa Lato,
przed nami Jesień (i schyłek Jesieni ;-) ),
a potem... potem to się dopiero zacznie

- na progu Zimy w Przyczółku pojawi się od dawna oczekiwany Junior! :-D

7 stycznia 2015

Obrazek z piechurami

Obijam się ze spacerami, wymiguję się od jeżdżenia autkiem, to mi wczoraj Najmilszy z Przyszłych Ojców Moich Dzieci zafundował full wypas.

- Chcesz iść wieczorem popływać?
Trwają upały, więc moja odpowiedź była oczywista do przewidzenia.

Pojechaliśmy.
Mój megasprytny Najmilszy zostawił kluczyki we wlewie (tak jak to lata całe robił w starym kraju, i teraz, gdy mieliśmy poprzedni samochód - umówmy się, siedzi w temacie Volvo od kilku dobrych lat ;-) ), żeby ich nie brać na plażę i nie zakopać w piachu, 
bo nawet butów nie wziął (po co? przecież trasa do pokonania to: samochód-plaża-samochód).
Wchodziliśmy do wody, jak słońce już zachodziło, 
popływaliśmy, aż kolory zgasły i zrobiło się po-adelajdzku-ciemno.

Podchodzimy do samochodu, Najmilszy sięga do wlewu po kluczyki...
- Nie wierzeę! No, nie wierzę! A sprawdzałem kilka razy wcześniej, i tylko tym razem SIĘ ZAMKNĄŁ!!!!!
(Opcja automatycznego zamykania klapki wlewu paliwa uniemożliwia dostęp do tegoż osobom postronnym - może była 'zastana', może uruchamia się po jakimś czasie?? - Najmilszy sprawdzał i stwierdził, że widocznie w Oz nie występuje problem z kradzieżą paliwa, więc pewnie tego ustrojstwa nie podłączyli w ogóle...).
Nielojalnie umarłam ze śmiechu!

Efekt był taki, że zawinięci w ręczniki, ciemną nocą, ja w panciusiowych klapkach niedługodystansowych, Najmilszy boso (!!!) przyszliśmy do Przyczółka. 
Po drodze mijaliśmy grupkę Azjatów, którzy wieczorami regularnie chodzą na trasie do oceanu i z powrotem (wiemy, bo są niestety po azjatycku głośni - ouuuupppssss...), którzy nas pozdrowili i zapytali, czy wracamy z biegania po plaży - tiaaaaa...
 
W Przyczółku Najmilszy... przeskoczył przez bramkę (bo Mu 'pomieszałam' kody na kłódce, a było ciemno, że oko wykol i nie sposób było kodu ustawić). U sąsiadów natychmiast w odzewie na przeskakiwanie przez bramkę zgasło światło, więc znowu dostałam napadu śmiechu na myśl, że nam domu pilnują i podglądają o co chodzi i kto wtargnął?
Potem jeszcze tylko 'sforsował' lekko uchylone drzwi na tył domu (bo klima była włączona, więc żeby były uchylone, ale się nie zamknęły, Najmilszy skonstruował ustrojstwo z paska i smyczki z żabkami), znalazł zapasowy kluczyk do Volvo i klucze do swojego samochodu (uffffff, bo nie byłam pewna na 100%, czy aby nie zostały w tym zamkniętym przy plaży).

Podjechaliśmy vanem, wróciliśmy na dwa samochody.
Po powrocie Najmilszy moczył nogi w wodzie z magicznym olejkiem ('super wypeelingowane'), potem obsmarował maścią przeciw odparzeniom i... spał w skarpetkach (bo następnego dnia do pracy: upał plus safety shoes - bezpieczne ciężkie buty...)

4 stycznia 2015

Pożary buszu

Przyszło wreszcie prawdziwe lato.
I obudziło uczucia ambiwalentne: z jednej strony gorrrrrąco, słońce i czasem troszkę miłej bryzy znad oceanu, niebo błękitnieje bezchmurnie nad nami,
ale z drugiej strony... od drugiego stycznia zastępy strażaków i wolontariuszy walczą z pożarami buszu w okolicach wzgórz nad Adelajdą...

Regularnie zaglądam do aktualizacji w necie... Niby daleko od nas, ale mamy znajomego strażaka, który walczy; walczy też mąż koleżanki-zawodowy żołnierz-wolontariusz; mamy znajomych, którzy mieszkają na terenach, skąd widać nie tylko dym, ale i linię ognia; niektórzy z nich już dostali plany ewentualnej ewakuacji - straszne, straszne, tym bardziej, kiedy dzieje się blisko, kiedy dotyczy osób, z którymi się znamy, przyjaźnimy, spotykamy...

Wczoraj mieliśmy trochę przelotnych opadów (za mało, o wiele za mało...), ale i wiatr był silniejszy - przekierowywał ogień niekoniecznie zgodnie z planem ratowników...
Według wczorajszych prognoz, jeśli nic się nie zmieni, walka z ogniem może potrwać nawet do końca przyszłego tygodnia...
Według dzisiejszych prognoz wiatr zwolnił, temperatura spadła...

Już pojawiły się informacje, że tegoroczne pożary można porównać do tragedii z roku 1983 tzw. Ash Wednesday :-(
Trwa śledztwo, by wyjaśnić, czy ogień mógł się zacząć w spalarni śmieci...
Trwa ocena strat: liczba domów przekroczyła trzydziestkę, zginęły zwierzęta (w tym, niestety, większość zwierząt w jednym ze schronisk...), na szczęście nie ma ofiar w ludziach; pomoc udzielona strażakom i wolontariuszom także nie odnotowała bardzo groźnych przypadków.
Z Nowej Południowej Walii jedzie ponad trzystu strażaków i wolontariuszy na pomoc, do nas i do Wiktorii, ruszyła pomoc rządu i inicjatywy lokalnych społeczności - zbierana jest pomoc (dary i pieniądze) i dla ofiar pożarów, ale przede wszystkim dla tych, którzy walczą z ogniem.

Ehhhhhh, łzawo, łzawo, kiedy się czyta...