27 kwietnia 2014

Odkrycie kulinarne, albo: Królowa przy Furtce

Czy ja już wspominałam, że Przyczółek jest miejscem coodownym?

Że nasz minidomek ma sielankowo-bajeczną lokalizację?
Że posiłki przy stole za domem planujemy przedłużać tak długo w zimną zimę, jak tylko się da?
Że ptasie radio nadające wśród eukaliptusów od świtu do zmierzchu jest nie do zdarcia i nie do znudzenia?
Że spacery wzdłuż rzeki do oceanu to za każdym razem powód do radości, uśmiechu i serii zachwytów?
Że przy większości wyżej wymienionych okoliczności powtarzam Najmilszemu z Moich Mężów, że tak bardzo jestem Mu wdzięczna za ten przenikliwy wybór i dziękuję za mistrzowsko przeprowadzoną i wygraną aukcję?

Otóż, do wszystkiego co powyżej dodać można jeszcze wiele podpunktów, ale dziś chciałam się skupić na Królowej przy Furtce.



Przyczółek trafił do nas od serii właścicieli, których łączyło nie tylko uczucie do tego miejsca wśród eukaliptusów przy rzece, ale i hobby ogrodnicze.  Dzięki nim przed domem rosną i kwitną zadbane róże, na środku trawnika drży regularnie wiotka brzózka, w gruncie i w doniczkach mamy piękne fikusy beniaminy oraz sporo dorodnych sukulentów, a przy furtce na spacer wypuszczają nas dwa drzewa owocowe: granat (na którym w tym roku mamy aż dwa owoce ;-) oraz bohaterka posta - pigwa.



Owoców jest sporo.  Są dość ciężkie, przypominają coś pomiędzy jabłkiem a gruszką.  Z zielonego coraz wyraźniej przechodzą w słonecznożółty.
Pokryte są meszkiem, który zmywam szczotką pod bieżącą wodą.  Pozbawione meszku lśnią, ale skórka zostaje klejąca, jakby nawoskowana.  Dość twarde, twardsze niż twarde jabłka.  Przekrawam je na połówki i wycinam gniazda nasienne wycinaczką do kulek z melona.

Tuż przed Wielkanocą w zakładce kulinarnej zapisałam sobie stronkę z listą pomysłów.

Wielkanoc w tym roku świętowaliśmy za płotem ;-), u sąsiadów, z pochodzenia Greków, z wiary i tradycji - Greków kościoła prawosławnego.  W tym roku, jak raz na kilka lat, Wielkanoc w obu kalendarzach - katolickim i prawosławnym - wypadała w tym samym terminie, mieliśmy zatem szczęście usiąść przy stole bogato zastawionym różnymi znanymi nam, ale jednak nietypowymi, jak na zwykle świętowane wielkanocne śniadanie, potrawami.  Domyślając się co nas czeka, postanowiliśmy przygotować deser (oczywiście, że i gospodyni przygotowała swoją różnorodną ofertę słodkości ;-)

Naszą propozycją były pieczone pigwy w sosie karmelowym z miodem i rodzynkami.


Inspiracją była rozmowa z sąsiadką, punktem wyjścia - ten przepis, wersja pierwsza wyglądała tak:

6 zielonożółtych pigw
900 g cukru (była to mieszanka cukru jasnobrązowego raw sugar i ciemnego brown sugar)
900 ml wody
300 ml świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy
12 goździków
1 1/2  łyżeczki cynamonu
6 łyżeczek miodu (u nas był to miód z kwiatów pomarańczy)
36 ciemnych rodzynek
tłuszcz do posmarowania formy

Owoce umyłam szczotką, żeby pozbawić je meszku, przekroiłam na połówki, wydrążyłam gniazda nasienne, wycięłam stwardnienia przy ogonkach i 'dupkach'.


 W dużym garnku przygotowałam lukier mieszając cukier, który pięknie się rozpuścił i stopniowo ściemniał na pachnący karmel.  Tu się poddałam - łyżkę i mieszanie przejął Najmilszy, a ja wlałam mieszaninę wody i soku, i... spanikowałam, kiedy karmel zastygł na kamień...  Nic to!  Rozpuścił się po chwili z powrotem, a ja wrzuciłam do garnka najpierw cynamon i goździki, a potem kolejne połówki pigwy.






Obgotowywać trzeba do miękkości, ale niech Was nie zwiedzie twardość świeżych owoców - gotowanie trwa dużo krócej niż można by zakładać, a nie chcemy, żeby nam się owoce rozciapciały.  Trzeba sprawdzać widelcem - u nas Najmilszy po prostu mieszał i pilnował.
W pewnym momencie wyłowił pigwy i... mieszał dalej, aby jeszcze bardziej zredukować powstały syrop.


Prawie miękkie owoce układamy w wysmarowanej tłuszczem formie żaroodpornej.  U nas dwanaście połówek idealnie zmieściło się na tyle ciasno, żeby nie przechylały się na boki.
Do zagłębień po gniazdach nasiennych wrzuciłam po sześć rodzynek i dodałam po łyżeczce miodu.


W tym czasie nagrzewał się piekarnik (200 stopni plus termoobieg) i redukował syrop.
Piekarnik się nagrzał, polałam więc każdą pigwę dwoma-trzema łyżkami syropu plus parę łyżek 'dla formy' i wstawiłam formę do piekarnika.
Mniej więcej w połowie pieczenia dolaliśmy na wierzch owoców jeszcze trochę jeszcze bardziej zredukowanego syropu.



Co do pieczenia: 200 stopni i termoobieg - 20 minut wystarcza.
Co do półki: polecam raczej niżej niż wyżej, bo górna grzałka może wyprodukować czarną skórkę - nie ma wpływu na smak, ale jak ktoś miałby się przejmować...

Deser podaliśmy na talerzach w towarzystwie gałki lodów (najlepsze są naszym zdaniem waniliowe) z artystycznie rozmazaną plamą syropu.
Owoców nie obieramy ze skórki: pomaga trzymać kształt, rozpieka się tak, że nie ma problemu, aby owoc pokroić i zjeść (nie 'gryzie' w zęby nawet wrażliwych ;-) )

**********

Dzisiejsza wariacja:

Jako że sporo syropu zostaje po pierwszej produkcji, warto go zlać do pojemniczka do wykorzystania na zaś.


My wykorzystaliśmy dziś do kolejnej porcji pieczonej pigwy.

Powyższy przepis został znowu nieco zmodyfikowany:

5 żółtozielonych pigw (były większe niż poprzednio)
175 g cukru (mieszanka cukru jasnobrązowego raw sugar i ciemnego brown sugar)
500 ml wody
250 ml niesłodzonego soku pomarańczowego z butelki
250 ml białego wina (sauvignon blanc)
10 goździków
1 1/4  łyżeczki cynamonu
5 łyżeczek miodu (u nas był to miód z kwiatów pomarańczy)
30 ciemnych rodzynek
tłuszcz do posmarowania formy

Obgotowaliśmy podobnie, ale tym razem w słodkiej wodzie z winem, sokiem i przyprawami, bez produkcji karmelu.  Obgotowane owoce zalaliśmy sosem z poprzedniej produkcji (yyyyy, i tyle, bo redukowany winny syrop nam się... utlenił... w chwili nieuwagi spowodowanej rozważaniami, czy sauvignon blanc wybranej marki był najodpowiedniejszym wyborem do tego deseru ;-)
Pieczenie jak wcześniej.
Podanie tym razem - w płaskich szerokich filiżankach z gałką lodów, polane syropem.



********************

Deser szczerze polecam.

Nie tylko stosunkowo szybko i łatwo można go przygotować,
nie tylko można sobie pomodyfikować przepis szukając ulubionego bukietu smaków,
nie tylko efektownie wygląda i dobrze smakuje,
ale co najlepsze:
możemy go jeść bez poczucia winy,
bo pigwa to skarbnica samych dobrych rzeczy:
i witamin (hmmmm, po tym pieczeniu, to tej witaminy C chyba niewiele zostaje, mam rację?)
i związków mineralnych.

Nasza Królowa przy Furtce nadal trzyma spory zbiór żółcących się skarbów...

My wybraliśmy kolejne dwa przepisy: powstanie syrop do napojów i nalewka :-)
Co do syropu - nie zapowiadają się raczej żadne szaleństwa,
co do nalewki - hmmmmm, rozważamy dwie drogi...  I wariację smakową...

Proszę Was, Szanowni Czytelnicy, o cierpliwość :-)

Brak komentarzy :