10 września 2012

Opera do góry nogami, czyli słów parę o State Opera of South Australia

Naszą przygodę z operą do góry nogami rozpoczęłam ja, w roku 2010, dzięki nieocenionej Joli zwanej czasem Jolką-Demolką ;-) Zaproszona przez Jolę siedziałam na widowni podczas prób generalnych oglądając najpierw "Le Grand Macabre", a kilka tygodni później - "Poławiaczy pereł".

I wtedy się zaczęło ;-)

2010

Pierwsze przedstawienie wzbudziło sporo mieszanych emocji, bo to opera w wydaniu współczesnym. Współczesna była nie tylko tematyka, nie tylko muzyka, ale też scenografia, efekty sceniczne, gra świateł - słowem: wszystko, co działo się na scenie podczas przedstawienia.

"Le Grande Macabre", anty-antyopera napisana w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku i zmodyfikowana do obecnej wersji w roku 1996 przez György Ligeti'ego, została pokazana w Adelajdzie w ramach trwającego Festiwalu Sztuki.
Przedstawienie rozgrywało się 'przy użyciu' wielkiego 'ciała' kobiety, która 'padła na scenę' w dramatycznych okolicznościach i zastygła w dramatycznej pozie... Aktorzy pojawiali się wychodząc z jej ust, a następnie z innego otworu, znajdującego się tam, "... gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę...". Wspomniany otwór w pewnym momencie prowadził do... knajpy. Efekty świetlne zamieniały 'ciało' w szkielet, zapalały czerwone światła w 'oczach', a nad całością unosiły się dźwięki czasem jakby cytowane z dzieł klasyków, czasem naigrawające się z widowni... kakofonią tworzoną przez klaksony samochodowe.
Niektóre arie brzmiały zadziwiająco 'tradycyjnie', 'operowo'...

Hmmm...
Nie jest to mój ulubiony rodzaj sztuki.
Współczesne przekazy docierają do mnie bardziej lub mniej skutecznie, podobne wydarzenia są dla mnie raczej okazją do snucia refleksji, niż zachwycenia...
Z reguły źle znoszę podważanie autorytetu klasyków, lubię operę jako taką, choć zdarzało mi się oglądać i kiepskie opery i kiepskie wykonania...

Co nie zmienia faktu, że cieszę się, iż mogłam zobaczyć to przedstawienie. Widziałam, mam swoją opinię, były elementy, które doceniam, i takie, które mnie zaskoczyły i dały do myślenia. Wiem, że był to jeden z elementów Adelajdzkiego Festiwalu Sztuki i cieszy mnie, że kierujący Festiwalem ludzie ujmują dla widowni w programach imprez kulturalnych całe spektrum sztuki dając możliwość poznania ważnych wydarzeń świata kultury.
Wklejony powyżej link odsyła do jednego z artykułów, ale w Internecie znaleźć można nie tylko recenzje samego przedstawienia, ale i fragmenty opery. Ciekawych - zapraszam ;-)

Moim zdaniem duży plus dla orkiestry, dyrygenta i śpiewaków.
Ogromne brawa dla ekipy tworzącej oprawę sceniczną (to pierwsze wrażenie, jakie odniosłam podczas pierwszego spotkania z zespołem opery stanu Australii Południowej trwa niezmienione do dziś).

********

Po kilku tygodniach wróciłam na widownię Centrum Festiwalowego, aby zobaczyć "Poławiaczy pereł". Tym razem był to zupełnie inny wieczór, inny nastrój, inna muzyka. Uffff, klasycznie tym razem ;-)

Czarująca muzyka Bizeta, popularne arie, treść przedstawienia... eeeee, żadna, ale pozwalająca pokazać i egzotyczne stroje i umiejętności zarówno zespołu baletowego, jak i chóru opery ;-)
Słuchało się dużo łatwiej, wieczór gwarantował i zapewnił spodziewaną porcję rozrywki.

2011

W tym sezonie pojawiliśmy się w Centrum Festiwalowym trzykrotnie, na wszystkich trzech dużych realizacjach zespołu Opery - zasiadaliśmy na widowni obydwoje z Mężem Mym Ulubionym i, co ważne, podobało się każdemu z nas.

Repertuar obejmował jak zwykle mieszankę różnych stylów: od "Lunatyczki", poprzez "Moby Dicka" do "Carmen".

"Lunatyczka" Belliniego to chyba najsłabsze przedstawienie, jakie widziałam w Adelajdzie do tej pory.
Nie z winy zespołu - jak zwykle usłyszeliśmy dobre wykonania zarówno orkiestry, jak i śpiewaków. Piękne bel canto w wykonaniu Aminy - Emmy Matthews.
Nie z winy scenografów - jak zwykle w ciekawy sposób zaaranżowano scenę (szczególnie, kiedy lunatyczka śpiewa we śnie spacerując nad rzeką).
Może z winy przewidywalnego scenariusza, może po prostu nie trafiło w nastrój chwili?

Mimo że "Lunatyczka" jest często wystawianą operą i znajduje się na liście przedstawień wartych zobaczenia/ wysłuchania przez miłośników opery, nie umieściłabym jej na liście moich ulubionych ;-)

********

Kolejnym punktem programu był "Moby Dick" w wersji operowej. Oczywiście przedstawienie oparte jest na znanej powieści Hermana Melville'a o białym wielorybie. Po raz kolejny scenografowie spisali się na medal wyczarowując dla nas na scenie statek, fale, sztorm, łódki z wielorybnikami goniącymi zdobycz.
Dekoracje plus światła wspaniale uzupełniały muzykę.

Fantastyczny wieczór! Porcja ciekawej muzyki, znakomite widowisko na scenie, gra emocji i wzruszeń, okazja do refleksji - słowem, warto było być, zobaczyć, posłuchać i klaskać :-D

Kompozytorem "Moby Dicka" jest Jake Heggie, twórca muzyki do filmu "Dead Man Walking", a przedstawienie które obejrzeliśmy to kolejna światowa premiera koprodukcji Dallas Opera, State Opera of SA, San Diego Opera, San Francisco Opera i Calgary Opera.

********

Sezon 2011 zamykała "Carmen". Fantastyczne przedstawienie!
Wspaniale zaśpiewane, zagrane (i dotyczy to zarówno gry aktorskiej śpiewaków, jak i występu orkiestry :-D ). Znów ciekawa scenografia - dekoracje budujące tło zwłaszcza dla scen zbiorowych. Fabryka cygar jako siedlisko zła - fantastycznie oddany klimat, emocje, jakie budziły pracownice tejże fabryki - ehhhh ;-), pomarańcze na rynku - przeniosły nas do dalekiej Hiszpanii.

Było dynamicznie i z werwą.
Rola Carmen została świetnie obsadzona - Milijana Nikolic serbskiego pochodzenia grała całą sobą, bardzo wiernie oddając charakter postaci scenicznej, w którą się wcieliła. Osobiście żałowałam, że Don Jose raczej słuchałam, niż oglądałam ;-) Prywatnie mąż Milijany, na scenie jednak spodziewałam się zobaczyć... urodziwego młodzieńca..., a oglądałam grubaska śpiewającego interesującym tenorem.
Cóż, nie można mieć wszystkiego ;-)

Ciekawym uzupełnieniem przedstawienia były sceny zbiorowe, szczególnie podobały nam się dzieciaki - także w partiach śpiewanych.

Na zakończenie przedstawienia klaskaliśmy długo i głośno, a artyści kłaniali się w pas raz po raz :-D

I tak oto doszliśmy do trwającego sezonu
2012

W tym roku widzieliśmy "Cyganerię" Pucciniego, operetkę "Orfeusz w piekle" Offenbacha, a przed nami jeszcze "Fidelio" - jedyna opera napisana przez Ludwiga van Beethovena.

"Cyganeria" i "Orfeusz..." miały sporo wspólnych elementów - obraz paryskiej bohemy współgrał z karykaturalnym przedstawieniem Olimpu i Hadesu w operetce Offenbacha. Nie wspominając o kankanie odtańczonym w piekle ;-)
W "Cyganerii" mieliśmy okazję przyjrzeć się biedzie młodych artystów i zajrzeć do wnętrza jednego z popularnych klubów (ha! frywolne dziewczęta w scenie w klubie nocnym wystąpiły 'topless', dzięki sztuczce kostiumografa). Każdy akt wzbudzał w nas inne emocje i wzruszenia, pod koniec oczywiście ściskało nas w gardle, kiedy Mimi umierała na gruźlicę, a Musetta pokazała swoje dobre serce oddając kolczyki i kiedy panowie odeszli, żeby za uzyskane ze sprzedaży kolczyki sprowadzić do chorej lekarza i zdobyć lekarstwo.

"Orfeusz w piekle" to pierwsza operetka, którą tu zobaczyliśmy i z radością przekonaliśmy się, że reagowaliśmy śmiechem na większość żartów wplecionych zarówno w libretto, jak i w jego tutejszą wersję.
Na scenie padały odwołania do lokalnych polityków (hmmm, tu było nieco gorzej...), do Royal Adelaide Show (który rozpoczął się w ostatni weekend), do opinii publicznej i tego, co ma na nią wpływ i jaki.

Operetka pokazuje inną niż znana z mitologii wersję mitu o Orfeuszu i Eurydyce, jest parodią nie tylko ich historii, ale i wyśmiewa Olimp - w zamierzeniu autora - wyższe sfery Cesarstwa.
Tutaj małżeństwo nie należy do zbyt udanych (każde z małżonków ma kochanka), a Orfeusz nie jest znakomitym muzykiem, choć ma swoich wyznawców. Widownia grozi jednak, że zmieni swą pochlebną opinię, jeśli Orfeusz zaakceptuje, że jego żona została pochłonięta przez moce piekielne i nie postara się jej sprowadzić z powrotem na ziemię i trwać w pozornie szczęśliwym związku.

Orfeusz (w towarzystwie Opinii Publicznej) rusza zatem na Olimp, gdzie nie tylko spotykamy wracających nad ranem imprezowiczów - Wenus, Marsa i Amora, ale i poznajemy targaną żądzą Dianę strofowaną przez Jowisza, który zamienił Akteona w jelenia, 'by uniknąć niezręczności', a wreszcie jesteśmy świadkami sceny zazdrości między Junoną a Jowiszem, a następnie - strajku bogów olimpijskich żądających: koniec z ambrozją, koniec z Gromowładnym, wyśmiania romansów Jowisza ze śmiertelniczkami, a wreszcie - ultimatum, że bogowie puszczą płazem dotychczasowe zdrady, jeśli Jowisz udając się do Piekła, by rozrządzić sprawę Orfeusza, zabierze wszystkich ze sobą. Dlaczego? Bo Olimp jest nudny, a Piekło zapowiada świetną zabawę!

Salwy śmiechu wzbudził Merkury na mega-rowerze szybującym nad sceną, Eurydyka wyśpiewująca swe żale w wannie pełnej piany oraz Jowisz flirtujący z nią pod postacią muchy. Bzy bzy bzy - a widownia zaśmiewała się do łez.

Operetka musi kończyć się happy end'em - hmmmm:
- Jowisz udowodnił winę Plutonowi i nakazał oddać porwaną Eurydykę mężowi,
- Pluton rozpoznał przebraną Eurydykę zauroczoną i planującą ucieczkę z Jowiszem, przypomniał zatem Jowiszowi, że ten obiecał Orfeuszowi, że zwróci mu żonę,
- Orfeusz nie chce Eurydyki z powrotem,
- Eurydyka nie chce wracać do Orfeusza...

... mit podsunął rozwiązanie: Jowisz stawia warunek: Eurydyka wróci na ziemię z Orfeuszem, jeśli ten nie odwróci się w stronę Hadesu w drodze powrotnej. Małżonkowie ruszają w stronę Styksu, a Jowisz... w ostatniej chwili rzuca piorun tuż za plecy Orfeusza, który... się odwraca tracąc w ten sposób żonę.

Fakt, ani w tym morału, ani zbyt wiele sensu, ale zabawa była przednia ;-D

W czasie imprezy w Hadesie zobaczyliśmy ewolucję tańca - od menueta do kankana (tak, TEGO kankana ;-), nieprzystojne stroje i zachowania.
Najbardziej piekielnym elementem były zapewne dwa diabły z całkiem pokaźnych rozmiarów czerwonymi członkami 8-0

I oddajmy sprawiedliwość kompozytorowi: mieliśmy okazję usłyszeć także liryczne fragmenty :-D

Brak komentarzy :