30 maja 2011

Niedzielna uczta

W ostatnią jesienną niedzielę tego roku, w chłodne deszczowe popołudnie wybraliśmy się do ratusza miejskiego na kolejny koncert - Carmen Fantasy (Fantazja Carmen). Tym razem 'nasza' orkiestra miała zagrać pod batutą dyrygenta Olari Elts'a, a na scenie w pierwszej części koncertu zaplanowano pojawienie się solistki - światowej już sławy skrzypaczki kanadyjskiego pochodzenia mieszkającej obecnie w Nowym Jorku - Lary St John, która gości w Australii z koncertami po raz trzeci.

Program zapowiadał co następuje:
Glinka: Rusłan i Ludmiła: Owertura
Sarasate: Zigeunerweisen, Op. 20 Gypsy Airs
Bizet/Franz Waxman: Fantazja Carmen
Czajkowski: Piąta Symfonia

Wedle artykułów wyszukanych w Internecie, kanadyjska skrzypaczka miała 'krzesać skry z instrumentu', miała nas 'czarować i uwodzić'...

Po swojsko brzmiących dźwiękach z głębi słowiańskiej duszy, czyli po pierwszym utworze w wykonaniu orkiestry, nieco 'przemeblowano' scenę i pojawiła się Lara - młoda, uśmiechnięta, w długiej, fantazyjnej zielono-brązowej sukni, która zdawała się zapowiadać czekające nas emocje.

No i zaczęło się - bardzo trudny technicznie utwór Zigeunerweisen (Gypsy Airs - Cygańskie klimaty), a potem nie mniej emocjonująca Fantazja Carmen - muzyka do filmu, 'skomponowana' przez Franza Waxmana z motywów z opery.
Lara jest niesamowitą skrzypaczką - gra całą sobą, jej ciało pomaga wyrażać niesamowitą gamę emocji, a z instrumentu wydobywa się taka plejada dźwięków, że aż trudno uwierzyć, że aż tyle się da, że tak szybko, że w takiej skali, że instrument wciąż nie w kawałkach... W każdej przerwie między częściami utworów Lara zdecydowanym ruchem zrywała luźne 'włosy' powiewające wokół śmigającego smyczka...
Podczas gry siedzieliśmy jak zaczarowani, wypełniały nas ogromne emocje. Mnie oczy raz po raz zachodziły łzami, a kiedy utwór się skończył, trudno mi było powiedzieć: czy bardziej mi żal, że to koniec, czy też większą odczuwam ulgę, że to już, że przerwa, że można odetchnąć...

Tutaj można zobaczyć nagranie Fantazji Carmen sprzed trzech lat: Lara gra z towarzyszeniem tylko fortepianu - my mieliśmy okazję nie tylko usłyszeć ten utwór z towarzyszeniem orkiestry, ale i zobaczyć Larę na scenie przed publicznością w 'wersji', której wklejone nagranie nie oddaje - mowa ciała i wyraz twarzy dodatkowo ilustrowały utwór, falowała suknia, fruwały włosy skrzypaczki i włosie 'oswobodzone' ze smyczka, skrzypce zdawały się śpiewać, płakać, wzdychać, jęczeć, tańczyć, jakby żyły własnym życiem, a solistka grała rękami, nogami, całą sobą, jej ciało wibrowało razem ze strunami, jednakowe drgania przeszywały i skrzypce i skrzypaczkę, spektakl na scenie regulował wręcz rytm, w jakim my-publiczność braliśmy kolejne oddechy, jak podrygiwały nasze nogi, jak ściskaliśmy oparcia foteli, gdzie patrzyliśmy, a patrzyliśmy przez większość czasu tylko na nią... - ehhhh, słów mi brakuje, żeby zbudować obraz równy temu widzianemu na scenie...

W czasie przerwy w koncercie, w hallu mieliśmy okazję spotkać solistkę i chwilę porozmawiać, kiedy podpisywała nam CD (Bach: The Six Sonatas and Partitas for Violin Solo - Sześć sonat i partit na skrzypce solo J. S. Bacha - wydana w roku 2007 okazała się najlepiej sprzedającym się podwójnym albumem roku na iTunes).
Była w zeszłym roku w Polsce, koncertowała w Warszawie. Nie, nie miała okazji spotkać Nigela Kennedy'ego - ponoć się w tej Warszawie minęli ;-)) Czy wybiera się do Krakowa? Kto wie? Może?

Czego udało nam się dowiedzieć z Internetu? Od czasu pierwszego publicznego występu z orkiestrą w wieku czterech lat Lara St John koncertowała na pięciu kontynentach, grała z wieloma różnymi orkiestrami i współpracowała z różnymi dyrygentami. Zbiera nieustannie pochwały i entuzjastyczne recenzje. Rozczarowana komercjalizacją panującą w świecie wielkich studiów nagraniowych założyła w 1999 roku własną wytwórnię - Ancalagon Records (Ancalagon to imię jej zwierzątka domowego - iguany ;-)
Od trzynastu już lat gra na skrzypcach z 1779 roku - “Salabue” Guadagniniego, dzięki anonimowemu darczyńcy i wsparciu Heinl and Co. of Toronto.

Po antrakcie orkiestra miała trudne zadanie - po emocjonalnej bombie z pierwszej części teraz scena, mimo pojawienia się kolejnych muzyków i większej ilości instrumentów, wydawała się niepełna, może nie pusta, ale wyraźnie brakowało charyzmatycznej skrzypaczki.
A jednak dyrygent poprowadził orkiestrę i nas poprzez uroki i emocje piątej symfonii Czajkowskiego - powoli daliśmy się zaprosić i zaczarować, a znane dźwięki stopniowo pozwoliły się słuchaczom 'pogodzić z nieobecnością Lary' ;-)
Druga część koncertu się zatem 'obroniła', mimo że tak odmienna, że tradycyjna i klasyczna ;-)

My byliśmy na koncercie w niedzielę - drugim z dwóch. Ominęły nas dwie rzeczy - w sobotę koncert był nagrywany dla radia ABC Classic FM (transmitowany był we wtorek 7/06/2011 o godz. 1:05 po południu) i kiedy pierwszy wiolonczelista stracił strunę w instrumencie - kolega siedzący obok użyczył mu swojego instrumentu.
My mogliśmy podziwiać niezakłóconą przez żaden incydent grę obu muzyków - sobotni 'oddający' ujął nas swoim zachowaniem na scenie, poza tym - przypominał nam przyjaciela z pierwszej ojczyzny (pozdrawiamy, Krzychu ;-).
Tutaj - recenzja z sobotniego koncertu.

28 maja 2011

Ostatni jesienny weekend

Po serii zimnych nocy (znowu solidnie wiało, a z nieba spadały gęste strugi wody) i chłodnych dni z przewagą deszczu, dziś pogoda wyraźnie się przełamuje w słoneczną stronę - spora część nieba jest czystobłękitna i choć przesuwają się po nim grube warstwy szarych chmur, to jednak fontanna od rana co najmniej ciurka ;-)) W chwilach, kiedy niebo całkiem się przetrze, fontanna hula na całego, a ogród zalewa fala światła i ciepła.

Otworzyłam kotom drzwi na oścież, po czym, z kawą, wyszłam za nimi do ogrodu za domem. Po chwili... uświadomiłam sobie, że jestem w piżamie - hahahaha, tylko papucie mam zimowe (fakt, piżama też już jesienna, sławetna zimowa jednak jeszcze czeka ;-))
Czar kraju do góry nogami trwa - tu 'zimno', czy 'jesień' mają po prostu inny wymiar ;-))

Adelajda pięknie się prezentuje w jesiennych barwach - na drzewach kolorowe sukienki w różnych odcieniach żółci i brązów, na trawnikach dywany opadłych liści (o dziwo, na chodnikach nie ;-), a pod liśćmi świeża soczystozielona trawa, w ogródkach przydomowych sporo kwiatów i cytrusów o różnym stopniu dojrzałości.
Miasto otaczają wzgórza i tam dopiero jest pięknie - malownicza ramka w kolorach jesieni. Wybieramy się do doliny Barossa na wizyty w winnicach i jakoś nam tak schodzi... Najmilszy dużo pracuje, a i pogoda ostatnio nie sprzyjała wycieczkom krajoznawczym. Wymyślamy zatem wizyty w miejscach zadaszonych - tydzień temu odwiedziliśmy wystawę, jutro idziemy na kolejny z naszej serii koncertów.

Ostatnie polowanie na grzyby skończyło się przywiezieniem jednej marniutkiej porcji - ot, tyle co na muffiny - dziesięć rydzów i na okrasę mały borowik. Trzeba by zatem pojechać znowu - może już coś przybyło?

Od Zdjęcia Bloggera 4

Koty nadal sygnalizują, że nadciąga zima stulecia, na szczęście wychodzą też na zewnątrz i systematycznie przypominają ptakom, do kogo naprawdę należy ogród za domem.

26 maja 2011

Półroczniak

26 maja, nie tylko złożyliśmy życzenia Mamie z okazji Dnia Matki (po raz drugi w tym roku - po raz pierwszy, według nowoojczyźnianego kalendarza składaliśmy już życzenia z tej okazji 8 maja), ale i Aganiokowi z okazji ukończenia sześciu miesięcy.

Od dnia kiedy się u nas pojawił, minęło trochę czasu, więc czas na nowy post z podsumowaniem zmian i kolejnych obserwacji.

Od Lawendowa Chatka3

Aganiok rośnie jak na drożdżach - wyraźnie nabrał ciała, urósł wzdłuż i wszerz, już nie przypomina malutkiego kociaka i, co dziwne, ominął ten śmieszny etap, kiedy kot 'gubi proporcje' - ma śmiesznie długie kończyny i wielkie uszy w stosunku do reszty.
Ma przepiękne futro - długą, miękką i gęstą sierść, którą już całkiem fachowo pielęgnuje. Kiedy 'czeszę' go rękawicą spod choinki, nie zbieram zbyt wielkich kul włosów - na to chyba poczekamy do wiosny ;-)) Coraz częściej biega z podniesionym ogonem, często jednak końcówka ogona zawinięta jest na dół - takie odwrócone 'małe l' ;-)

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Oczy ma coraz bardziej zielonkawe. Katar go niestety nie opuszcza - sama nie wiem, czy to wirus, bakteria, czy też... alergia. Z tego powodu ciągle odkładamy wizytę u weterynarzy po trzecią szczepionkę, bo w różne dni katar jest różnie intensywny, więc co jakiś czas wraca nadzieja na koniec kichania... W związku z tym nadal nie wiemy, czy dyszenie a'la Wader mu zostanie, czy to kwestia do wyleczenia... Dyszy nie tylko jak chodzi po domu, dyszy też przez sen, a często - chrapie. Wiele snów 'przeżywa' - wydaje odgłosy, rusza łapami itp. Ciekawe, co mu się wtedy śni? ;-))

Od Lawendowa Chatka3

Bardzo lubi wycieczki na zewnątrz (na szczęście nadal nie wydaje się cierpieć z powodu niekorzystania z drzwi frontowych - nadal, na wymiauczaną prośbę, wypuszczam wieczorami tylko Popiołka).
Aganiok biega po ogrodzie za domem, musztruje ptaki, układa się przyczajony w trawie, koło beczek lub pod wiązem, w groźnych pozach myśliwego, po czym startuje w kierunku ogrodzenia ;-) Ostatnio, podczas konfrontacji z dużymi ptakami magpie (- nie należy ich mylić ze sroką - nazwę nadali europejscy osadnicy ze względu na podobne ubarwienie, ale Australian magpie to inna rodzina - sroki nie występują w ogóle w Australii) drżałam, bo magpie są duże i bywają agresywne (na szczęście sezon lęgowy zaczyna się dopiero w sierpniu...).

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Odkrył też możliwość załatwiania się na zewnątrz i korzysta z 'wybiegu' oprócz kuwety. Regularnie korzysta z fontanny jako wodopoju, uwielbia wannę i umywalkę, zwłaszcza kiedy ktoś z nas się myje. Bywa to czasem kłopotliwe, szczególnie gdy myje się zęby, albo chce opłukać twarz... Pełna wanna każe spacerować po brzegu - aż dziw, że jeszcze nie wpadł do środka (odpukać! ;-).

Nadal jest 'myśliwym' raczej niż pieszczochem. Często sypia osobno, ma swoje ulubione miejsca - na przykład punkt widokowy w Socjalu, kącik w Pierwszym pokoju. Do sypialni przybiega najczęściej rano, po to, aby nas obudzić, domagając się jedzenia - chodzi wokół naszych głów, głośno mruczy, kicha, czasem gryzie w ucho - niby lekko, ale... Często bawi się sam, a do Popiołka i do nas przybiega raz na jakiś czas, przypomnieć o sobie, podstawić głowę do pogłaskania (my) lub wylizania (Popiołek). Często, leżąc we dwójkę na fotelu koty się myją - trochę każdy sam siebie, trochę siebie nawzajem - obrazek sielski na wskroś, ale niech to nikogo nie myli - granica między myciem a biciem jest baaardzo płynna, przez chwilę wylizują sobie futerka, a za chwilę już się gryzą i słychać wojenne okrzyki, po chwili jeden z nich (najczęściej Popiołek z miną mądrzejszego ;-) zeskakuje i idzie w siną dal w poszukiwaniu spokoju i wytchnienia ;-))

Nadal zabawy Aganioka mają charakter myśliwsko-zbieracki - często przynosi do domu suche liście, uczy się skutecznie polować na muchy. Gonią się z Popiołkiem po domu, Popiołek traktuje go już jak równego i widać, że całkiem na serio się tłuką, gryzą, łapią pazurami - dlatego staram się kontrolować długość i ostrość ich pazurów, żeby się nie kaleczyli ;-))
Obcinanie pazurów nadal budzi protesty, ale da się przeżyć (a pazury rosną mu w zadziwiająco szybkim tempie).

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Coraz częściej się zdarza, że przybiega na zawołanie, że reaguje na swoje nowe imię Aganiok, parę razy ostatnio nawet wskoczył mi na kolana, ale to chyba dlatego, że chciałam pokazać Najmilszemu, że Aganiok tego NIE UMIE ;-))

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

24 maja 2011

... bo nawet spodnie nosimy inaczej ;-)


Najmilszy z moich Mężów wykonuje instalacje, co jest nieustannym źródłem nie tylko satysfakcji i zarobku, ale i różnorodnych wyzwań. Do wyzwań należą m. in. spotkania z tutejszymi pająkami.
Jak wiadomo, nowoojczyźniane pająki to straszliwe i groźne kreatury - na szczęście rzeczywistość okazała się nie AŻ TAK beznadziejna ;-)
Nie zmienia to faktu, ze pająki gryzą i że skutki ugryzień są nieprzyjemne, ergo: ugryzień należy unikać.

Najmilszy zatem unika.

Czasem mi o tym unikaniu opowiada.

Dzisiejsza opowieść skończyła się dramatycznym pytaniem: (...) Hmmmm, za 150 dolarów, nie włożyłabyś ręki do tak umieszczonej skrzynki?

Patrząc z uwielbieniem w oczy Bohatera odpowiedziałam krótko, zdecydowanie, nie za głośno: Nie.
Po czym dodałam: Ja - nie.

22 maja 2011

W czasie deszczu dzieci się nudzą...

... - jak śpiewała swego czasu Barbara Kraftówna w Nieocenionym Kabarecie.

My się co prawda rzadko nudzimy (ostatecznie, można utknąć przy komputerze i przeczekać deszczowe wolne godziny ;-), ale z radością wykorzystaliśmy pomysł na deszczowy dzień: od połowy kwietnia do połowy czerwca można w Adelajdzie odwiedzić wystawę poświęconą wynalazkom Leonarda da Vinci. Wystawa z Muzeum Leonarda da Vinci z Florencji 'jeździ po świecie' od wielu lat (w 2005 roku 'gościła w Warszawie) i tym razem 'przyjechała na gościnne występy' do nas, więc tym bardziej warto skorzystać z okazji i odwiedzić Centrum Wystawowe. No, chyba że komuś bliżej do Florencji - tam znajduje się pełna kolekcja (minus 'podróżujące eksponaty') ponad 150 modeli, tablic informacyjnych, reprodukcji, filmów itp.

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Na 'naszej' wystawie zgromadzono ponad sześćdziesiąt modeli maszyn i urządzeń wymyślonych przez Geniusza Renesansu, opisanych w jego sławnych notatnikach, i zbudowanych przez zespół specjalistów z Florencji pracujących w firmie rodzinnej Niccolai, którzy w 1995 roku współpracując z wybitnymi przedstawicielami świata nauki - fizykami i historykami, rozpoczęli budowę serii modeli korzystając z materiałów dostępnych w czasach Wynalazcy: drewna, bawełny, mosiądzu, żelaza i lin. Rysunki 'przełożono' na modele, a ich dokładne wymiary, proporcje i zasady działania poszczególnych części mechanizmów analizowały programy komputerowe - w efekcie, uzupełniając niejasności i przemilczenia (czasem Leonardo celowo przemilczał najistotniejsze szczegóły, zwłaszcza w urządzeniach, które uznawał za szczególnie niebezpieczne, zabezpieczając w ten sposób swoje pomysły przed skutkami przejęcia notatników przez osoby niepowołane) odtworzono wiele wynalazków i pomysłów nadając im formę modeli.

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

W trzech salach (maszyny 'wojenne', urządzenia 'hydrauliczne' i modele 'latające') przy każdym z eksponatów umieszczono tablice informacyjne opracowane przez ekspertów i zawierające kopie oryginalnych notatek i rysunków z notatników Leonarda.
Część modeli jest interaktywna - kręcąc korbami, albo pociągając za sznury możemy lepiej zrozumieć istotę działania danego urządzenia: systemu bloczków ułatwiających podnoszenie ciężarów, pompy hydraulicznej pozwalającej czerpać wodę z głęboko położonego źródła, rodzaje łożysk itd. Możemy obejrzeć drewniany 'rower', 'samochód' napędzany systemem sprężyn, 'lotnię', 'helikopter', a nawet 'czołg'; maszyny oblężnicze i obronne oraz przenośne, składane mosty... i wiele więcej. Grono wielbicieli ma robot-dobosz.

Od Zdjęcia Bloggera 4

Co ciekawe, na wystawie wcale nie przeważały dzieci, poziom zainteresowania był spory i niezależny od wieku. Ustawialiśmy się w kolejkach do poszczególnych wynalazków, wiele osób robiło zdjęcia. Ciekawe, że wiele rozwiązań stosowanych jest w urządzeniach, z których korzystamy współcześnie.

Od Zdjęcia Bloggera 4

W malutkiej salce za maszynami latającymi można było obejrzeć film - skrót materiału z płyty DVD, którą można zakupić w sklepiku przy wejściu na wystawę.

Wśród eksponatów nie zabrakło również reprodukcji obrazów i fresków - podziwialiśmy Monę Lizę, Damę z Łasiczką (krakowski akcent wycieczki), Ostatnią wieczerzę i inne dzieła. Były także odniesienia do książki Dana Browna - generalnie, dzięki popularności Kodu Leonarda da Vinci wzrosło zainteresowanie życiem i twórczością Geniusza.

Sporą część zajęły też fragmenty pokazujące stopień zainteresowania i wyniki prowadzonych badań z dziedziny anatomii i medycyny. Znowu - zaskakująco współcześnie brzmiało wiele tekstów, a niektóre rysunki nie odbiegały od tych, jakie pamiętamy ze szkolnych podręczników.

Od Zdjęcia Bloggera 4

Słowem: fantastyczny spacer, także: w czasie. Ciekawa wycieczka, odświeżenie wiedzy, którą już mieliśmy, plus sporo uzupełnień. Polecamy!

Jeszcze kilka stron, które warto odwiedzić:
Universal Leonardo - program naukowy kierowany przez Prof. Marinę Wallace i Prof. Martina Kempa; z siedzibą w Central Saint Martins College of Art and Design w Londynie
Exploring Leonardo - Muzeum Nauki, Boston
materiały dla nauczycieli opracowane po wystawie w Melbourne przez The Victorian Outdoor Education Association (VOEA)

Przesyłamy Drogim Czytelnikom serię uśmiechów:
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

15 maja 2011

Hinduski wieczór w Glenelg South


Po dłuższej przerwie wróciliśmy dziś do hinduskich smaków wybierając na kolację restaurację niedaleko nas, w południowej części Glenelg - Bay of Bengal. To miejsce, które powstało w 1990 roku w wyniku oczarowania jej właściciela Indiami i tamtejszą kuchnią. Właściciel jest obecny na sali - podaje niektóre z potraw, pojawia się przy stolikach co najmniej raz w czasie posiłku. Dziś zniknął nam w pewnej chwili, widziałam jak odjeżdżał sprzed knajpki, więc nie udało się z nim porozmawiać, ale co się odwlecze... ;-))

Przyjemne wnętrze wyraźnie inspirowane kulturą hinduską, ale urządzone w sposób i w stylu właściwych dla zachodniego świata. Stoliki rozstawione tak, aby mogło usiąść jak najwięcej osób, wręcz na granicy zagęszczenia, ale się broni.
Białe obrusy, ładna zastawa i sztućce.
Co ważne: wychodząc z restauracji po zjedzonym posiłku nie zabieramy ze sobą na ubraniu wszystkich aromatów kuchni ;-)

Zamówiliśmy wino (bardzo spodobał nam się stojako-wieszak umieszczany w rogu stolika), a potem oddaliśmy się lekturze menu. Wśród nazw brzmiących bardziej i mniej znajomo odnaleźliśmy naszych kandydatów na dziś i tak na stole kolejno pojawiły się;

- przystawki: samosy (dobre, choć ze względu na sposób przyprawienia mamy swoich faworytów gdzie indziej) i Bhiajus - krążki cebuli w cieście smażone na głębokim tłuszczu - dobre, chrupiące, aromatyczne, no i... niedostępne w innym lubianym przez nas miejscu ;-) w towarzystwie sosu miętowego (dobry, ale bardzo jogurtowy) i śliwkowego (dobry, choć ustępuje mistrzowi z Krakowa ;-) oraz marynowanej gotowanej ciecierzycy (miły bonusik)

Od Kulinaria
Od Kulinaria

- dania główne: jagnięcina Rogan Josh (curry w sosie z dodatkiem migdałów, mleka kokosowego i jogurtu - mięso dobre, kruche, całość aromatyczna) i Dhansak - warzywne curry z ciecierzycą i soczewicą (bardzo dobre, ostre, jak chciałam, aromatyczne, wyraziste w smaku; co ważne - nareszcie warzywa ugotowane 'po hindusku', a nie 'modnie', czyli nie al dente, ale miękkie na granicy rozgotowania i rozciapciania, miękko łączące się ze sobą nawzajem, w otoczce sosu i przypraw - mmmm), z dodatkami: Khumbi Ki Bhaji (duszone z cytryną, chilli i kolendrą grzyby i orzechy nerkowca) oraz Palak Paneer (dla mnie danie-test, jako że jestem jego fanką - tym razem zaskoczyło mnie 'europejskie' przygotowanie - szpinak był zalany śmietaną, bardzo drobno posiekany, bardzo łagodnie doprawiony, maślany - dobry, aromatyczny, ale po prostu inny niż ten, jaki zwykle dostaję - bardziej przypominał szpinak, jaki pamiętam z dzieciństwa niż z hinduskich posiłków ;-), za to paneer (ser) - pyszny - świeży, ale o odpowiedniej konsystencji i smaku.
Do tego ryż basmati (sypki, żółciutki, aromatyczny - z kminem i kolendrą, bez kardamonu, z dodatkiem groszku i niewidzialnej tartej marchewki, otulony olejem, ale nie ociekający jego nadmiarem) i chapati (niestety, jedyna, za to totalna wtopa wieczoru - twarde, suche, nierozwarstwiające się, sztywne; nijak się miały do chapati, do jakich przyzwyczaił nas zaprzyjaźniony restaurator z Krakowa... - ehhhh...). Po raz pierwszy widziałam też chapati z dodatkiem czarnuszki - byłam skłonna polubić to zestawienie, bo lubię czarnuszkę, ale nijak się nie dało - to po prostu zupełnie nie były chapati - nie udało się w nich nic :-( Próbowaliśmy, czy zgodnie ze swoim przeznaczeniem mogą posłużyć do nabierania porcji jedzenia - nie, to też nie wyszło - nie ta konsystencja...

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Czy polecamy? Tak. Nie powinien to być jednak odnośnik i wzorzec dla tych, którzy kuchni hinduskiej jeszcze nie znają, bo szef kuchni ma tutaj jakby inny smak, inny zestaw przypraw, inaczej je dozuje. Jako porównanie dla osób, które z tą kuchnią są już obeznane? Jak najbardziej.
Czy wrócimy? Pewnie tak, chociaż pewnie nie bardzo szybko ;-))

Na korzyść Charminar przemawiają smaki i aromaty, atmosfera (czujemy się tam jak 'swoi'), na korzyść Bay of Bengal - ilość wizyt w Charminar ;-)) (po prostu trochę się nam - nomen omen - przejedli ;-)).

Bay of Bengal proponuje smaczne, starannie przyrządzone, odpowiednio duże porcje. Obsługa jest miła i fachowa.
Pech, jeśli przy stoliku obok wino uderzy komuś do głowy powodując, że głośniej mówi i głośniej/częściej chichota... Sąsiedzi po drugiej stronie nie przeszkadzali nam zupełnie ;-))

14 maja 2011

Majówka, czyli jesienny wieczór z aPL.AUS-em

Skończył się Wielki Post, Wielkanoc za nami, trwa maj, a w Adelajdzie oznacza to, że nadszedł czas na kolejne coroczne spotkanie taneczne z zespołem aPL.AUS

Wpisaliśmy się w tę tradycję i my: lubimy tańczyć, dobrze nam się tańczy przy muzyce granej przez aPL.AUS, znamy świetnie drogę na Grand Junction Road, więc w sobotni wieczór pojechaliśmy do Domu Kopernika, gdzie po raz kolejny usiedliśmy przy stoliku pod oknem, mniej więcej w połowie sali, w gronie jak zwykle i sympatycznych znajomych i sympatycznych nowo poznanych znajomych ;-)

Znów wymieniliśmy pozdrowienia, ukłony i uśmiechy z osobami, które znamy z tanecznych wieczorów w Koperniku, albo z racji... tego, że Polonia w Adelajdzie się zna, przynajmniej z widzenia ;-)
Znów Najlepszy z Moich Mężów zakupił mi pakiecik losów i znów - hurrrrrraaaa!!! - jeden z tych losów wygrał (tym razem mogłam wybierać spomiędzy drugiej i trzeciej najatrakcyjniejszej nagrody wieczoru - za przyzwoleniem Męża wróciłam do stolika z koszem polskich słodyczy i nie tylko ;-).

Co nas zaskoczyło? Otóż, nie mogę napisać, że znów aPL.AUS grał świetnie, bo tak nie było... Grali jakoś tak... niemrawo, jakby wolniej, bez pazura i przytupu, mieli ze dwa przebłyski, ale krótkie. Wokalistka cały ciężar wzięła tym razem na siebie, wokalista podpadł nam baaardzo (przy kilku piosenkach uszy nam więdły niestety), perkusista jakby nie jadł od dłuższego czasu, klawiszowiec całą parę wpuścił tym razem w konferansjerkę, ale do tego się nie tańczy, prawda?

Słowem: mogło być lepiej i mamy nadzieję, że ta wpadka? niedyspozycja? była jednorazowa i odejdzie w zapomnienie przed wrześniem, kiedy to aPL.AUS tradycyjnie zaprasza na Ojcowskie Igry w okolicach Dnia Ojca.

Trzymamy kciuki za powrót do formy, do jakiej się przyzwyczailiśmy i jaką bardzo sobie cenimy (puchar zwycięzcy jak dotąd dzierżą Ostatki 2010 w stylu karnawału brazylijskiego) pocieszeni tymczasem 'Delicjami' z wygranego kosza ;-)

Przemija kolejna jesień, albo: J(uż)-23

Zacznę od tego, że trzydzieści lat temu postrzelono papieża Jana Pawła II - dziś papieżem jest Benedykt XVI, ś.p. Jan Paweł II jest błogosławionym, a nas zdumiewa, że należymy do ludzi PAMIĘTAJĄCYCH = BĘDĄCYCH ŚWIADKAMI wydarzenia SPRZED TRZYDZIESTU LAT :-O (w zeszłym miesiącu podobne refleksje wzbudziła okrągła, 25, rocznica katastrofy w Czarnobylu, który w tamtych czasach nazywaliśmy Czernobylem...).

Otóż, w ten rzekomo super-pechowy piątek minął przedostatni miesiąc drugiego roku naszego mieszkania w nowej ojczyźnie. Trwa już ostatni miesiąc drugiego roku, więc pełna przemyśleń i chęci podsumowań piszę kolejny bilans.

Trwa ostatni miesiąc jesieni, ale na szczęście w przerwach między deszczami, ulewami (głównie nocą), a w ciągu dnia - krótkimi prysznicami (tak je tutaj nazywają, i słusznie - showers, czyli prysznice) świeci słońce na błękitnym niebie i trwają dni całkiem ciepłe.
Nasz sad przed domem już prawie całkiem bezlistny, na trawniku pojawiły się kwiateczki różowe, czyli chwasty, co to je deszcz przywraca do życia i trawnikowej obecności. Pomarańcze nadal zielone, choć już jakby z odcieniem żółcienia ;-)), cytryna przed Chatką dzielnie trzyma naręcze żółtych cytryn i nie każe im opadać.

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Najmilszy pracuje na pełen gwizdek, kiedy tylko spływają zlecenia, ale zlecenia jakby od niechcenia - ostatnio wyraźnie ich mniej niż zwykle - chyba się ludziom w ten jesienny czas nie chce przeprowadzać, a końcówka roku finansowego pewnie też wpływa i na zakupy nieruchomości, i na termin nowych wynajmów, i na ilość przeprowadzek, i na zmiany w firmach...
Ja nadal szukam pracy marzeń i udzielam się jako wolontariuszka, na szczęście po pierwsze jest sympatycznie, a po drugie - każdego dnia uczę się czegoś nowego, wykazuję z czegoś starego i... jakoś leci.
Przewaga nowej ojczyzny nad poprzednią jest też taka, że da się żyć z jedną pensją w domu i poczucie bezpieczeństwa jest wystarczające, by spać w nocy. Hmmm, 'da się' nie oznacza jednak, że jest fajnie, że wystarczy na dłuższą metę i że jest to dobrowolny wybór.

Nowina domowa ostatniego czasu to nowy kierowca na stanie Chatki, choć tu jeszcze się nie rozpędzam z entuzjastycznym uznaniem samej siebie za kierowcę. Jeżdżę, nabieram doświadczenia i... czekam na stuprocentową pewność siebie w w/w temacie ;-)) Na dziś najbardziej przeraża mnie tankowanie, choć jeszcze niedawno przerażało mnie sporo więcej ;-))

Odkryciem ubiegłego miesiąca były BOROWIKI. Kilka wypraw pozwoliło wyprodukować bajeczne, wytęsknione sosy, które już prawie spisaliśmy na straty; kiedy pojechaliśmy po więcej - niestety - nastąpiła przerwa w wysypach. Nie tracimy nadziei i planujemy kolejny wypad - może jeszcze uda się przywieźć borowiki? Rydze są i będą na pewno i za tymi też się stęskniliśmy: bo i panierowane nam chodzą po głowie, i rydzowe muffinki warto by powtórzyć.

Szybko zapadające wieczory skracają nam dni, zimno wygania do spania, szybko, za szybko mija dzień za dniem - oby do lata, oby do słońca ;-))
Gotowanie przenieśliśmy do kuchni, bo to dogrzewa Chatkę, choć zdarzają się wypady w stronę BBQ - śmiejemy się, że idzie zima stulecia, bo koty wyraźnie się futrują - miski ciągle puste i proszą o dokładki, a i za Najmilszym często 'chodzi mięso', stąd te wizyty przy BBQ.
Pojawił się jesienny bigos, kisną rydze w kamionkach, regularnie pachną muffinki w nowych odmianach - a to słone, a to słodkie. Pijemy wyciskany sok pomarańczowy (ja tęsknię za grejfrutami...) i maślankę domowej produkcji, jemy sami lub ze znajomymi, w domu, albo poza domem. Sporo więcej ostatnio wydarzeń kulinarnych niż wycieczek krajoznawczych.
Wieczory, jak dawno temu Dobranocka, wypełnia teraz kolejna edycja programu Masterchef. Zdecydowanie to ja jestem większą fanką programu, ale Najmilszy dzielnie znosi regularne opowiadania, czasem sam nawet pyta, co się ostatnio wydarzyło, co ciekawego gotowali, kto i dlaczego odpadł ;-))

Porównując tę jesień do poprzedniej muszę przyznać, że się sprawdziły obietnice znajomych: jak na razie (odpukać!) lepiej znosimy zimno.
Faktycznie, chyba organizm musi się przyzwyczaić i ponoć adaptacja zajmuje około dwóch lat - wokół Najmilszego krążyła jakaś infekcja, ale chyba poddała się wcześniej i po mniej dotkliwej walce. Niestety, odezwał się kręgosłup po paroletniej przerwie, ale na szczęście na drodze Najmilszego pojawił się fachowy masażysta ;-))
Na pewno dobrym pomysłem było odbycie naszej corocznej głodówki wcześniej niż rok temu - skończyliśmy mniej więcej wtedy, kiedy rok temu zaczynaliśmy, i załapaliśmy się dzięki temu na mniej chłodnych dni w czasie, kiedy jest to szczególnie dotkliwe.
Na pewno procentują projekty domowe - Chatka jest uszczelniona i zabezpieczona przed przeciągami. Dzięki Hobbitom mamy też niezwykle pomocne... termofory, więc kładąc się spać nie musimy liczyć tylko na koty ;-))

Afrykańskie klimaty, albo... bieg z przeszkodami


Dobiega końca ważność Entertainment Book 2010/2011, staramy się zatem wykorzystać jak najwięcej kuponów w ramach naszych piątkowych pozadomowych smakowań.
Na stole w pierwszym pokoju leży już świeżutka Entertainment Book 2011/2012 i już się cieszymy na te kupony, które wykorzystamy w miejscach sprawdzonych oraz odwiedziny w miejscach, które jeszcze ciągle czekają na odkrycie ;-)

Wczoraj wieczorem Najmilszy rozważał dwie opcje: zaproponowaną przeze mnie knajpkę afrykańską lub dawno nieodwiedzane hinduskie Charminar.
Wybór padł, ku mojej radości, na miejsce nowe, jeszcze nie odwiedzone wcześniej.

Babanusa Restaurant to knajpka w dzielnicy Prospect, gdzie zjeść można smacznie, gdzie panuje luźna atmosfera i jest dość głośno, gdzie wystrój bardziej kojarzy się z barem dworcowym niż wykwintną restauracją, gdzie obsługują gości młode dziewczyny z silnym akcentem, mówiące głośno i... bardziej sympatyczne niż profesjonalne ;-))
Szef kuchni serwuje specjały kuchni sudańskiej. Karta wiele obiecuje, kusi oko i wyobraźnię, zapasy magazynowe zawężają jednak pole wyboru, ale można zjeść godny i ciekawy posiłek.
Strona internetowa zdecydowanie sprzedaje wizję tego miejsca widzianą przez różowe okulary, albo oddaje zamierzenia, klimat i chęci 'z kiedyś' zweryfikowane przez rzeczywistość?, cierpliwość?, zapał?, finanse? - właściciel wymieniony na szyldzie nad wejściem niby ten sam, wpisy na blogu ustały w połowie ubiegłego roku (ale, jak wiadomo, niejednemu bloggerowi się zdarza porzucić swojego bloga...), ostatnia wzmianka prasowa z końca 2009 roku, sekcja Kultura - czeka na publikację...
Poszliśmy bez uprzedniej rezerwacji - kilka stolików było wolnych, sporo zajętych, wyszliśmy jako przedostatni goście, po dziewiątej (knajpka ogłasza się, że zamykają o dziewiątej właśnie).

OK, zabrzmiało chyba nie dość jasno...
Wrócimy po więcej, bo nam smakowało ;-))
Przymkniemy oko na to, że karta ma się mocno nijak do zapasów magazynowych (nie zgadza się lista win - należy korzystać z listy na stojaczku, a i ta okazuje się nie do końca aktualna, nie ma niektórych potraw wymienionych w karcie, albo składników niektórych z nich ;-))
Jedzenie jest pyszne (najlepsza kozina, jaką do tej pory jadł Najmilszy!), ale podane 'swojsko' na 'swojskich' talerzach (w tym - plastikowych :-O), porcje nie są nadmiernie duże, zwłaszcza w stosunku do cen, ale nie jest to przesadna przesada - tak tylko zauważam, jeszcze się nie czepiam ;-))
Jeśli przyszła by Wam chęć skorzystać z serwetki, to musicie polegać na zapasach przyniesionych ze sobą ;-)), bo na stoliku brak.
Czas oczekiwania jest do przyjęcia, chyba że kelnerka musi negocjować w kuchni, co zrobić, skoro po raz kolejny Goście poprosili o coś, czego kuchnia nie wyda, bo nie ma ;-))

Czas zatem na wspomnienia:
- zaczęłam od herbaty - hmmm, mała filiżanka i ekspresówka w środku - nie tak miało być, tak to sobie mogę sama w domu poudawać ;-)),
- na początek przystawka - zestaw trzech spośród czterech dipów z karty (1 - niesłodka, aromatyczna dynia z orzechami ziemnymi, 2 - bakłażan z czosnkiem i przyprawami, 3 - bób na ostro) oraz kisra - cienki plackochlebek - podane na talerzyku, niedbale, jakby byle jak, ale smak wynagradza zgrzyty estetyczne. Placek pasuje do dipów - gadu gadu, smaru smaru i dość łatwo czeka się na wjazd gorącej zupy, choć porcja wydaje się rozczarowująco mała (ale dodam uczciwie - jako jednoosobowa wydaje się wystarczająco duża);

Od Kulinaria

- zupy: z suszonej okry z jagnięciną i wegetariańska ze szpinakiem doprawiona pastą z orzechów ziemnych - aromatyczne, o wyrazistych smakach, jedna kwaskowa, druga słodkawa, posypane świeżymi ziołami,

Od Kulinaria

- dania główne: kozina z ryżem (pyszna, mięciutka i aromatyczna - jedyna duża porcja na stole ;-), ogromny plus za świeży koperek, który komponuje się fantastycznie z potrawą) i danie-zestaw: świetne falafale - aromatyczne kulki z ciecierzycy z ziołami smażone na głębokim tłuszczu, grillowany bakłażan (miał być nadziewany, ale wybaczam, bo grillowany był mięciutki, nie nasiąknięty tłuszczem, słony, ale nie za bardzo, z ładnym wzorem grillowych kresek), obok znalazły się dwie sałatki - jedna wyglądała na 'zmęczoną', ale smakowała dobrze i nawet chrupała (sałata zielona, rukola, pomidory, ogórki, dobry sos), pasta z soczewicy (aromatyczna, dobra, może ciut za słona, jak na mój gust) i pyszna fasolka w ostrym sosie pomidorowym; obok porcja kuskusu walnięta jakby chochlą z dna gara na odlew - hihihihi - i po raz kolejny: wybaczone, za smak ;-)),

Od Kulinaria
Od Kulinaria

- deser-zamiast-gwoździa-do-trumny: najpierw kelnerka poleciła deser podawany zwykle z lodami dodając z uśmiechem, że lodów już nie ma, a kiedy zgodziliśmy się na wersję bez lodów, wróciła po chwili z nowiną, że drugiego wybranego przez nas deseru też nie ma... Koniec końców - dostaliśmy podwójną porcję w wersji bez lodów, za to z karmelem i prażonym sezamem, na koszt firmy ;-)) Smażone na głębokim tłuszczu nibypączki-kulkowalce-kręcone ociekały nieodsączonym tłuszczem, ale w sumie były dobre, dobrze się komponowały z fantastycznie zrobionym gęstym karmelem i sezamem.

Od Kulinaria

Do kolacji piliśmy wino-jakie-było, bo najpierw się okazało, że tego, co to je wymieniono w karcie nie ma, a tego, co to je wybraliśmy z listy na stojaczku też nie ma - słowem: zamiast Rieslinga był Sauvignon Blanc, ale się udał w smaku (musiał tylko oddać nadmiar lodówkowego zimna ;-)) i pasował do tego wieczoru pełnego smaków, aromatów i... wpadek ;-))

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4


8 maja 2011

Bigos 'tłumaczony na Żony'


Dawno dawno temu w mieście Kraka, w naszym pierwszym wspólnym mieszkaniu na Czerwonym Prądniku Najmilszy podał na kolację flaczki w szmaragdowych kokilkach. Kolację jedliśmy z Odwiecznymi Przyjaciółmi - Paulinką i Krzychem (pozdrawiamy ciepło!) - i Krzychu bardzo się zdziwił, że przede mną Najmilszy też postawił jedną z kokilek.
No bo, jakże to? Podać flaczki wegetariance?

Flaczki były bowiem wegetariańskie, ale to wyjaśniliśmy dopiero po kilku minutach przekomarzania się z gośćmi ;-)) Były kupione, ale dały początek serii wynalazków kulinarnych autorstwa Najmilszego z moich mężów, który od wielu już lat 'tłumaczy' przeboje kuchni polskiej z 'odwiecznego' na 'wegetariański'.

Lista wynalazków jest już całkiem imponująca, a każdy z punktów otoczyła do tej pory kolekcja pozytywnych wypowiedzi, kiwania głową z niedowierzaniem i pobrzmiewa nad nią donośnie dźwięk walenia się w pierś niedowiarków ;-)) Wychodzi bowiem na to, że się da: i zrobić, i zjeść ;-)) Jasne, że ani to obowiązek, ani jedynie słuszna droga, ale alternatywa do rozważenia.

Po długiej przerwie nadszedł czas na bigos.
Wypróbowany już wcześniej wielokrotnie, nabrało się kilka osób, którym po fakcie wyjaśniliśmy, że to wersja wegetariańska ;-)), ale nie gościł u nas jeszcze, odkąd mieszkamy w nowej ojczyźnie.
Pogoda za oknem niby odbiega od wyobrażeń listopada w starym kraju, ale bywa na tyle chłodno, że tęskno nam się zrobiło do jedzenia z kiszonej kapuchy, swojskiego, nalewanego do miski z dużego gara, gęstego tak, że łyżkę można postawić i rozgrzewającego na wskroś ;-))

Był już kapuśniak, tym razem - bigos.

Lista składników w dużej części taka, jak w Kuchni polskiej: kapusta kiszona i surowa, podduszone osobno z cebulką; przyprawy te same; zamiast grzybów suszonych wystąpiły kiszone rydze. Część tradycyjnie myśliwsko-mięsną zastępują u nas produkty sojowe i wędzone tofu, w postaci 'kotletów', 'steków', 'kiełbasek', 'parówek' - co niezmiennie nas irytuje lub rozśmiesza, bo skoro są to produkty wegetariańskie, to po co 'tłumaczy się' je na pojęcia mięsożerców?

Bigos okazał się fantastycznym rozwiązaniem na jesiennie chłodne dni - dom wypełnił nie tylko swojski zapach potrawy lubianej od zawsze, ale i rozkoszne ciepło, bo bigos gotować trzeba długo, a następnego dnia długo podgrzewać, poprawić smak, i jeszcze następnego - procedura jak wyżej ... - a jak się już tak kilka razy popodgrzewa, a bigos się przegryzie i dojrzeje, to można trochę zjeść, a duuuuużo więcej zamrozić na zaś otwierając kalendarz i wpisując kolejne wizyty Gości ;-))

Tajemnica opisana powyżej, przepis w książkach lub w Internecie, pozostaje zatem wkleić kilka zdjęć ;-))
Smacznego !

Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria

Weekend majowy

Nie, nie długi - zwykły, dwudniowy, ale specjalny, bo upływa pod hasłem: bigos.
Chatkę wypełniają zapachy, słychać skwierczenie podsmażanych pyszności, słychać szatkowanie kapusty (głośno chrupie surowa, kiszona - dużo subtelniej, bardziej miękko ;-)).

Wczoraj pojechaliśmy po zakupy bardzo miłą, choć nieczęsto używaną trasą tj. w stronę portu. Byliśmy u Joego, który ma fantastyczne warzywa oraz ze dwa regały dóbr firmowanych przez Gaganisa, byliśmy u Chińczyków, u których można dostać suche dobra sojowe, odwiedziliśmy sklep Standom, gdzie zawsze uda się wypatrzyć coś ciekawego, chociaż z założenia to masarnia (ja patrzę zwykle w inną stronę niż Najmilszy - wczoraj wypatrzyłam puste półki na stojaku, gdzie regularnie i zawsze krótko ;-) leży chleb autorstwa Mistrza z Artisan, a potem konfiturę z róży z Beerenberg i polski żurek w słoiku (zrobiło się zimno i zaliczyłam kolejne trzy porażki przy próbie produkcji domowego żurku :-((, postanowiłam zatem, chwilowo, pójść na skróty).

Dziś od rana powstaje bigos... No dobrze, będzie osobny post, Kiedy-Nadejdzie-Pora.

Teraz chciałam napisać o tym, że oto w Chatce nastała Nowa Era.
Nasze gotowanie zwykle polega na tym, że kuchnię obejmuje we władanie jedno z nas i powstaje jedzeniowe coś. Wczoraj wieczorem po zakupach zrealizowałam dwie impresje w postaci muffinek: jedna impresja jest pączkowa (uczciłam w ten sposób konfitury z róży), a druga - jesienna (muffinki są czekoladowo-korzenne ze świeżą gruszką).

Od Kulinaria

Dziś kolej Najmilszego - króluje w kuchni i wyczarowuje bigos. Całe szczęście, że na samym początku wyciągnął Duży Gar ;-)) Dlaczego? Bo bigosowe 'niekapuściane wkładki' stworzyły taką proporcję, że Najmilszy zawnioskował o dowóz kapusty.

Od Kulinaria

I tu dochodzimy do opisu Nowej Ery: po pierwsze - jak się gotuje taki bigos, to trzeba go pilnować i nie należy spuszczać z oka, po drugie - wiadomo, że do bigosu trzeba dolać wina, ale jakże tak dolać, nie sprawdzając, czy wino się nadaje??

OK, teraz już naprawdę doszliśmy do opisu Nowej Ery: Najmilszy podniósł głowę znad Dużego Garnka i wymienił składniki, których Mu niezwłocznie potrzeba. Spojrzał na mnie znacząco, a ja - juuupiii!!! -
wzięłam notes, gdzie zapisałam podyktowaną listę, wzięłam siaty, karty i kluczyki, po czym...
wsiadłam do Volvika,
pojechałam,
zaparkowałam,
zakupiłam,
wyjechałam z parkingu bez dotykania innych samochodów, krawężników, ludzi, wózków, drzew, słupków i wkurzając lekko jedynie dwóch Niecierpliwych-Kierowców-Próbujących-Wjechać-Na-Parking-z-którego-ja-wyjeżdżałam-nie dotykając-przy-tym-niczego,
dynamicznie włączyłam się do ruchu z nadzieją, że obyło się bez wymuszenia pierwszeństwa na tych, co z West Beach
i po chwili podjechałam pod Chatkę,
przytaszczyłam dwie siaty
i przekazałam w ręce Najmilszego.

Wooow! - prawda?
Jeszcze w marcu nie byłoby to możliwe ;-))