28 lutego 2011

Kończy się karnawał...

Ostatni weekend lutego był ciepły, ale znowu nietypowy, znowu nie-adelajdzki: mieszkamy ponoć w najbardziej suchym stanie Australii, a od jakiegoś czasu (hmmmm, wypadek w Zatoce Meksykańskiej?) pogoda sprawia nam niespodzianki... Od paru dni upałom towarzyszyła duża wilgotność powietrza - było parno, duszno, powietrze stało, a raczej drgało w dusznym upale.
Wiem to oczywiście z opowiadań, bo dni nadal spędzam w klimatyzowanym biurze, gdzie warto zakładać żakiet, bo inaczej można zmarznąć ;-)) O tym, co męczy np. Najmilszego mego dowiaduję się np. w drodze do toalety, bo idę do budynku obok.

W sobotę zatem, walcząc z duchotą, pod kręcącym się wiatrakiem wyszykowaliśmy się elegancko i ruszyliśmy do Domu Kopernika na kolejne muzyczne spotkanie z zespołem Aplaus, tym razem z okazji Ostatków. Jak zwykle fajne kawałki, jak zwykle fajne towarzystwo przy stoliku, jak zwykle spotkaliśmy stałych bywalców-sympatyków oraz poznaliśmy nowe osoby.
Volvik z tej okazji prowadzony był pewną damską ręką (ekhm, ekhm) i dał dowód rycerskości - kiedy zatrzymałam się na skrzyżowaniu widząc zółte światło, o co mnie wyraźnie nie podejrzewał kierowca za nami, Volvik ochronił damę wypinając na agresora swój zbrojony hak. Hmmm, poprosiliśmy o oświadczenie o winie agresora (który smętnym wzrokiem spoglądał to na nasz nietknięty zderzak, to na swój wgnieciony, to na resztki 'szkła' jego reflektora, to na porozbijane lampy u siebie...), przypudrowałam nosek i spóźnieni o parę minut weszliśmy na parkiet.

Aplaus przyzwyczaił nas do udanych zabaw, więc z przymrużeniem oka potraktowaliśmy parę kawałków, które zaniżały ulubiony poziom. Były przecież i inne utwory, które porywały tancerzy tak, że ani upał nie był straszny, ani duchota, ani zabójcze tempo - parkiet się zatrząsł szczególnie mocno przy "Sex Bomb" i "Ja jestem macho" ;-)) Na zmianę wirowaliśmy i tupaliśmy do polskich i zagranicznych przebojów, było rock'n'rollowo, albo nostalgicznie, polsko-biesiadnie-rzewnie, wspomnieniowo, albo bardziej na czasie. Słowem: dla każdego coś dobrego. Parkiet w każdym razie pustkami nie świecił.

Z radością wielką powitaliśmy na stolikach słodki bonus w postaci pączka dla każdego, a co więcej - została w końcu złamana pechowa seria losów, które nie wygrywają - nie wierząc własnym oczom powędrowałam po odbiór nagrody! ;-)) I nie liczyło się, że nie do końca była to ta najbardziej trafiona, liczyło się, że wyczytany wylosowany los leżał przede mną na stoliku - radość - bezcenna ;-))

Po tak aktywnej sobocie nie dało się przeleniuchować całej niedzieli - wilgotność jakby zmalała, niebo pięknie się przetarło, więc po południu ruszyliśmy na plażę. W końcu było ciepło i w końcu woda była ciepła!

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Niewinnie rozpoczęta sesja zdjęciowa (zdjęcia robione z brzegu) zakończyła się demonstracją Małego-Mju-co-to-lubi-pływać ;-)) Jest już z nami od jakiegoś czasu, bardzo go lubimy, z reguły się sprawdza i nie zawodzi, choć czasem uda nam się nie dogadać, co owocuje serią nieostrych zdjęć (wiem, wiem, wystarczy dokładnie przeczytać instrukcję i sprawdzić ustawienia... ;-))

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Nagrodą za pływackie popisy był sympatyczny posiłek przy BBQ (muszę tłumaczyć, że to grill? ;-))

Brak komentarzy :