5 listopada 2010

Pierwszy tydzień listopada...

... jest z definicji dobrym tygodniem ;-)

Zaplanowałam na ten czas dni wolne, jakie przysługują mi za przepracowane nadgodziny. Odpoczywam zatem od biurowego zgiełku przy wyciszonych telefonach ;-))

Pogoda nie do końca wczuła się w moje potrzeby - przez większość tygodnia było chłodno, pochmurno i wiał nieprzyjemny chłodny i przenikliwy wiatr. Dopiero dziś - piątek - dzień jest iście bajkowy. Trawa zieleni się w słońcu, drzewa i krzewy prezentują nowe liściaste sukienki, frangipani zdaje się rosnąć w oczach (ma na razie śmieszne małe zapowiedzi przyszłych liści). Szumi fontanna, koty drzemią w cieniu, czasem leniwie przespacerują się parę kroków.

Pan Dyrektor w pracy. Popołudniami wraca zmęczony, ale zadowolony. Juuupi, warto było czekać ;-)) A ile satysfakcji płynie z faktu, że spotyka się z klientami, gdzie w większości miejsc informuje, negocjuje, ustala czasem jakieś zmiany. Wyraźnie jest w swoim żywiole - to jest to, co Najmilszy lubi najbardziej: połączenie obsługi klienta z pracami ręcznymi. Konieczność znalezienia optymalnych technicznych rozwiązań w momencie wykonywania instalacji, ale i rozmowy z klientem zmierzające do efektu 'win-win', czyli: obie strony wygrywają ;-))

W ostatni weekend byli u nas Ala i Wojtek z Melbourne. Wreszcie mogliśmy się nieco odwdzięczyć za ich gościnę w zeszłym roku (ależ ten czas pędzi 8-). Pisałam już o powitaniu w gościnnych wnętrzach Phore Seasons.

Niedziela natomiast upłynęła nam pod hasłem Adalajda i okolice w pigułce.
Najmilszy z Moich Mężów dowodził wyprawą.
Wyruszyliśmy niebladym świtem w kierunku Doliny Barossa. Tam kilka sympatycznych przystanków zagwarantowały: Seppeltsfield (winnica i mauzoleum rodzinne na wzgórzu), Penfolds, Wolf Blass i Jacob's Creek (fantastyczny ośrodek Visitor Centre, gdzie byliśmy po raz pierwszy).
W każdym z miejsc oglądaliśmy zgromadzone tam eksponaty, degustowaliśmy wina, robiliśmy zdjęcia. Nie obyło się i bez zakupów ;-))
Wychodzi na to, że nasi Goście złapali winnego bakcyla ;-))  
Czy można doświadczyć lepszego dowodu na to, że wyprawa się udała?

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Ruszyliśmy dalej, odwiedzając po drodze Whispering Wall koło Williamstown. To zbiornik retencyjny z zaporą zbudowany tak przemyślnie, że osoby stojące po dwóch przeciwległych stronach mostu mogą ze sobą porozmawiać.

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Lunch zjedliśmy w Hahndorf. Dojechaliśmy tam bardzo późno, Ala była już tak głodna i zdeterminowana, że życie uratował Jej znaleziony cudem cukierek. Hahaha, wzrok pozostałych pasażerów odprowadzający ów cukierek do ust Ali - bezcenny ;-)) Na szczęście nie musieliśmy długo czekać na zamówione pizze.
Na stole pojawiły się: Supreme, Wegetariańska (razy dwa! - ze szpinakiem i serem feta) oraz Wurst (nazwa z założenia niemiecka, ale czytana tu też jak Worst, czyli Najgorsza ;-)).
Sielankę zburzyli sąsiedzi przy stoliku obok, kawę zatem wzięliśmy na wynos ;-))

Od Zdjęcia Bloggera 4

Trasa wycieczki wiodła następnie na Mount Lofty, gdzie - mimo całkiem już niskiej temperatury niedługo przed zachodem słońca - obejrzeliśmy panoramę Adelajdy. Dalej malowniczą trasą z widokiem na wzgórze Mount Lofty (park i ogród botaniczny Cleland) oraz pływający w oddali Ocean.
W Adelajdzie podjechaliśmy na wzgórze, gdzie stoi pomnik Pułkownika Light'a - legendarnego założyciela miasta, bo bez obejrzenia tej panoramy pigułka byłaby niepełnowartościowa ;-))

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Zwieńczeniem dnia był przejazd przez miasto w kierunku Croydon Park, gdzie w tym roku odbywały się polskie Dożynki. Niestety, festyn już się skończył, my mogliśmy zobaczyć jedynie puste namioty i odnotować, że było ich sporo. Ostatni goście oraz właściciele stoisk powoli odjeżdżali z parkingu przy klubie Polonia.

Pełni wrażeń wróciliśmy do Lawendowej Chatki, by tam przy lampce wina i minikolacji poukładać w głowie wrażenia z dzisiejszej wyprawy, przegrać z aparatów i pooglądać zdjęcia oraz... ustalić plan gry na kolejny dzień.

W poniedziałek Pan Dyrektor pojechał do pracy, ja wkroczyłam w wolny tydzień, czas Ali i Wojtka został podzielony między nas a jeszcze-innych-znajomych.

Między kawą a kolacją pojechaliśmy zatem na południe. Cel wyprawy: Victor Harbour, gdzie czasu wystarczyło nam na lunch przygotowany na publicznym BBQ (fantastyczny wynalazek nowoojczyźniany - grille zasilane gazem są tutaj licznie umiejscowione na terenach zielonych, dostępne dla wszystkich, czyściutkie i co ważne - bardzo powszechnie używane. Obok znajdują się zwykle stoły i ławki (często zadaszone, by chronić przed słońcem) oraz kran z wodą i kosze na śmieci. Chętni mogą na trawniku rozłożyć swoje stoliki i krzesła lub/i koce piknikowe) oraz kilka zdjęć.
Już się nie mogę doczekać na kolejną wizytę tutaj.
Pomysł z BBQ na pewno wart jest powtórzenia ;-)

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Do Chatki wróciliśmy wzdłuż wybrzeża podziwiając ocean i widoki Adelaide, wyłaniające się zza niektórych zakrętów w sposób zapierający dech w piersiach.
My z Najmilszym mówimy zwykle w takich chwilach: Home, sweet home, bo czujemy się, jakbyśmy wracali do domu.

Od Zdjęcia Bloggera 4

Weekend z Alą i Wojtkiem uświadomił nam pewną rzecz: zadomowiliśmy się w Adelajdzie, zadomowiliśmy się w Południowej Australii. Jasne, że mieliśmy ze sobą przewodniki, ale zaskoczyło nas, jak wiele potrafimy powiedzieć z głowy, jak wiele informacji jest dla nas oczywistych, jak znajome są dla nas pewne trasy i miejsca. To cieszy! Jesteśmy tu ponad piętnaście miesięcy: niby nie krótko, ale z drugiej strony - z satysfakcją wrastamy w rolę mieszkańców i tak się czujemy ;-))

Ala i Wojtek pojechali do siebie we wtorek rano (na przyjazd do nas pozwolił im długi weekend - w Wiktorii wtorek był dniem wolnym od pracy, bo to dzień wyścigów konnych - Melbourne Cup, zwany potocznie Świętem Konia).

Pan Dyrektor pracował, a ja odpoczywałam ciesząc się urokami Lawendowej Chatki, bo pogoda marudziła, chmurzyła się, a nawet kropiła przelotnymi deszczami. No i ten wiatr - wrrrr...

Czwartek był dniem wolnym Pana Dyrektora, a u nas wiadomo, że jak pogoda ładna - to wycieczka, a jak nieładna - to też wycieczka - do sklepu ;-))
Przywieźliśmy zatem wypatrzone jakiś czas temu w jednym z ulubionych sklepów ;-)) stół i krzesła do ogrodu. Targi przebiegły pomyślnie, transport z pomocą wypożyczonej przyczepy też, punktem dramatycznym było rozładowanie tejże i wniesienie stołu za dom (jak to dobrze mieć żonę - śmiał się Najlepszy z Mężów, a ja prawie uwierzyłam w swój znaczący wkład we wspomniane dźwiganie ;-).

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Stół stoi, przy nim na razie dwa krzesła, reszta czeka w pudełkach. Czas tyka tik tak, gdzieś tam w dalekim zimnym kraju Hobbity coraz bardziej przejęte czekającą ich podróżą, a my już się cieszymy na te posiedzenia przy stole, na kolejne spotkania kulinarne i nie tylko, na rozmowy, dowcipy i toasty, na dalsze odcinki historii Lawendowej Chatki, na Wigilię (w ogrodzie, a jednak taką, jaką pamiętamy ze Starej Ojczyzny...).
Ech...

Od Lawendowa Chatka3
Od Lawendowa Chatka3

Przede mną zieleni się trawnik, nade mną czystobłękitne niebo, świeci słońce, fontanna szemrze przelewającą się wodą, ptaki nawołują, koty trochę śpią, trochę maszerują, w kubku na stole pachnie herbata - chwilo trwaj, jesteś tak piękna.

2 komentarze :

Aga @ amatteroftaste.me pisze...

mmmm, piękna wycieczka. Ja się wpraszam na kolejną ;)

Wilczy Kot pisze...

halo, Chudzielce! chciałam wam podziękować za opis jak to Popiołek został Australijczykiem i za mini przewodnik po Australli - wraz z mężem rozpoczeliśmy naszą drogę w tym kierunku i zamierzamy zostać Australijczykami wraz z naszymi 5 kociuchami :) a nasz Zieziór wygląda jak brat Popiołka :)
Pozdrawiam!