12 lipca 2010

Wędrówki kulinarne po Adelajdzie - Gouger Street

W jeden z weekendowych zimowych wieczorów (pora dobranocki zimą wygląda na środek nocy - tak jest ciemno), po zachodzie słońca, kiedy zimno wygania spacerowiczów do wnętrz...
Tu przerwa na małe wyjaśnienie: w nowej ojczyźnie sklepy otwarte są przeważnie do 5 po południu (z wyjątkiem czwartków, kiedy zamyka się sklepy o dziewiątej wieczorem), więc zostaje: 1 - wrócić do domu, 2 - odwiedzić znajomych albo 3 - zajrzeć gdzieś... i zjeść coś dobrego ;-) Każde rozwiązanie ma swoje dobre strony, więc przy żadnym się nie upieramy z krzywdą dla pozostałych.
Wracam do przerwanego zdania: ... wybraliśmy rozwiązanie numer trzy.

Kiedy dzień spędza się w City, wtedy na polowanie kulinarne warto wybrać się na Gouger Street. To kolekcja restauracji i barów o różnych standardach i różnym menu, propozycje kulinarne z różnych stron świata, do posiedzenia i na wynos. Co ważne, między ulicami Gouger a Grote znajduje się słynny adelajdzki Central Market, czyli skarbnica świeżych produktów: owoców, warzyw, produktów kuchni międzynarodowych: od przypraw, poprzez sery, mięsa, słodycze, po kawę, herbatę itd.

My na Gouger ulubiliśmy sobie, jak na razie, dwa miejsca. Dlaczego?

Jedna to tajska Lime & Lemon Cafe.
Barowe wnętrze, urządzone ze smakiem i wypełnione przyjazną atmosferą. Z kuchni dociera nieco zapachu, ale nie w sposób męczący i uciążliwy. W ciepłe dni można usiąść w ogródku na zewnątrz. Karta oferuje przystawki i zupy oraz zestawy do samodzielnego skomponowania np. ryż lub makaron plus mięso lub tofu plus wybrany sos z warzywami.
Miejsce w sam raz na kolację po pracy lub lunch w sobotę lub niedzielę.
Tu Miły Mój spróbował po raz pierwszy, jak smakuje mięso kangura, a ja wciąż testuję, który sos smakuje mi najbardziej ;-).

W zimny niedzielny wieczór (wspomniany na początku tego posta), w-drodze-niby-do-wspomnianej-już-tajskiej, namówiłam Miłego Mego na zmianę planów i na wizytę w barze tapas o nazwie Mesa Lunga. Tapas to małe przekąski, podawane na niedużych talerzykach, czasem w kokilkach, czasem na desce. To jedzenie rodem z Hiszpanii, wymyślone po to, aby w miłym towarzystwie spędzać przy stole długie godziny, pogryzając proste smakołyki i ciesząc się chwilą (oraz napitkiem).

W Mesa Lunga jest to możliwe - do wyboru jest bar, są stoliki mniejsze (dla par lub czwórek), w kąciku lub z widokiem na bar (imponujący, nawiasem mówiąc) oraz większe - dla większych grup - tam zmieści się nie tylko więcej osób, ale i więcej (i większe) talerzy. Rachunek będzie wyższy niż we wspomnianej tajskiej, ale i je się tutaj inaczej...
Bardzo sympatyczna załoga! Kelner doradzał nam, co wybrać i... kiedy przestać (jak będzie za mało, to domówicie ;-).

Zamówiliśmy wegetariańskie: Manchego (ser owczy) z pastą z pigwy (to taka bardzo twarda jasna 'gruszka', z której pasta jest ciemna i przypomina marmoladę w bloku), Setas asados – grzyby smażone z czosnkiem i sherry vinegar, Patatas bravas – czyli po prostu frytki z pikantnym keczupem (nooo, może nie takie całkiem zwykłe, bo marynowane w ziołach przed smażeniem), Tortilla española – omlet hiszpański z ziemniakami i cebulą
oraz owoce morza, czyli: Gambas al ajillo – smażone krewetki z czosnkiem i grzybami, Ostras - ostrygi z cytrynowym vinegretem i Port Lincoln Mussels - marynowane z marchewką i ziołami.
Do tego marynowane oliwki, prażone pistacje i po lampce Shiraza.
Hmmmm, zdecydowanie wadą tego wieczoru było to, że nie zostaliśmy tam do białego rana.

Ucieszyliśmy podniebienia i żołądki, ucieszyła nas przyjemna atmosfera, gwar rozmów i śmiechów wokół, klimatyczna muzyka współgrająca z wnętrzem, a sympatyczny kelner zapakował nam na wynos puste muszle (żeby łatwiej nam było zatęsknić i wrócić ;-)

Brak komentarzy :