26 lipca 2010

Kulinaria rocznicowe

Pisałam już wcześniej, że tematem przewodnim tegorocznego świętowania naszej czternastorocznicy była kość słoniowa.

Z pomysłu zakupienia jednakowych piżam w tym kolorze wyniknęło sporo śmiechu i niezła zabawa przy... mierzeniu wybranych modeli (śmiały się nawet sprzedawczynie, a my chichraliśmy się jak para dzieciaków chodząc w skarpetkach po przymierzalni). Ostatecznie mamy sympatyczne flanelowe ciepłe piżamy - Najmilszy niebieską w małpki, ja różową w koty Felixy - hihihihi... Tyle à propos ich kościowo-słoniowatości... ;-)

Co do kolacji - zjedliśmy ją w niedzielny wieczór w Bombay Bicycle Club. Miejsce ma świetną atmosferę (jasne, że balansuje na granicy kiczu, ale ogólnie: ktoś miał pomysł, wizję i... sporo kasy, a efekt jest sympatyczny) i klimatyczne wnętrza. Jest to klimat specyficzny, ale zachęca do uśmiechu i wręcz woła o cykanie fotek. Niestety, nie wzięliśmy ze sobą aparatu...
Na miejsce dotarliśmy około czwartej i metodycznie obeszliśmy wszystkie pomieszczenia: hall, bar na dole, toalety, część z maszynami do grania oraz restaurację (nie byliśmy tylko na tarasie - zamkniętym na czas zimy). Restaurację zwiedzaliśmy z tym większym zaciekawieniem, że okazało się, iż dania serwowane są dopiero od godziny szóstej, więc nie było nikogo z gości, a przez szybę dało się już podejrzeć przygotowania w kuchni. Postanowiliśmy zatem pojechać na spacer i wrócić po szóstej.

Po ponad roku pobytu w końcu obejrzeliśmy panoramę Adelajdy zwaną 'wizją Lighta' spod pomnika Pułkownika-uparciucha. Zasłynął tym, że wbrew odgórnym rozkazom, naciskom i negatywnym opiniom pozostał przy swojej decyzji ulokowania Adelajdy w jej obecnym położeniu w głębi lądu, zamiast u ujścia rzeki Murray. Dzień niestety nie pozwolił nam ucieszyć się przejrzystym powietrzem, ale kolory nieba i oświetlenie nadawały obrazowi uroku. Pospacerowaliśmy potem jeszcze trochę po ulicy Pułkownika w północnej Adelajdzie, gdzie zawahaliśmy się zaglądając przez okna do restauracji Beyond India, ale jednak postanowiliśmy trzymać się pierwotnego planu i wrócić do Bombay Bicycle Club, a nowoodkryte miejsce pozostawić na raz następny...

Wróciliśmy zatem, dostaliśmy miły stolik w kątku i menu do wglądu. Hmmmm, trzymając fason (jednakowoż rozczarowani) złożyliśmy zamówienie, a potem... było już tylko gorzej... Nie, nie było źle, było tylko rozczarowująco w stosunku do naszych oczekiwań i świętowanej okazji. Dania okazały się być współczesną wariacją (o hmmm... hotelowym standardzie...) na temat kuchni hinduskiej.

Przystawki: moja pakora - zaliczona na plus (nowoczesny, nietypowy kształt - warzywa zostały pocięte w słupki lub kształy słupkopodobne, wśród warzyw były i szparagi??? i nadmiar marchewki) przy minusie (brak kalafiora!). Najmilszy wybrał Tandoori chicken satay, który kojarzy nam się raczej po tajsku niż po hindusku, ale fakt - potrawa była smaczna.

Danie główne: ja - jedyna wegetariańska pozycja z menu, czyli Korma (dobra, ale jakaś taka... nudna - dziubnęłam nieco i oddałam Miłemu Memu) oraz Aloo Ghobi (dziwnie przyprawione jak dla mnie...) - minus za warzywa ugotowane al dente, zamiast, jak w kuchni hinduskiej - na miękko. Miły - jagnięce 'cutlets' ułożone na puree z patatów z domieszką kolendry oraz czosnkowe 'chlebki' - naan (najlepsza część dania ;-). Ocena: mięso dobrze przygotowane, patatowa papka bardzo taka sobie, porcja... skąpa, więc dokończenie mojej kormy było pożądanym rozwiązaniem ;-)

Moją kolację uratował deser (Czekoladowy Maharadża - turban z kruchej czekolady wypełniony puszytym musem z mlecznej czekolady z orzechami laskowymi, lodami z gorzkiej czekolady z czekoladowym sosem chantilly i sosem z białej czekolady) - pyszny, ale totalnie niehinduski - poza nazwą. Ale hinduskie desery na szczęście nie za bardzo mnie pociągają ;-))

Do katastrof wieczoru należy jeszcze dodać obsługę: pani przyjmująca zamówienie nie była w stanie nic nam doradzić, podpowiedzieć, nie miała własnej opinii na temat dań z menu, jej kolega serwujący dania nie zważał na kolejność przynoszonych talerzy, nie wiedział kto z nas co zamówił, za to całkiem nieźle szło mu oczyszczanie stolika (talerz po daniu głównym zabrał sprzed nosa Mojego Ostatniego Męża, zanim Ten odłożył sztućce na tenże talerz :-O...). Czas oczekiwania na dania również pozostawiał sporo do życzenia...

Jednym słowem: pierwsza i ostatnia wizyta w tym miejscu.
Jeśli wrócimy - to prawdopodobnie zrobić zdjęcia, ostatecznie - napić się czegoś w klimatycznym barze ;-)

Poniekąd dobrze: dzięki niedosytowi w kolejny wieczór zajrzeliśmy na kolację do Charminar (mmmmm) i ostrzymy sobie zęby na Beyond India - jesteśmy spokojni, że jakaś okazja niezawodnie się pojawi ;-))

1 komentarz :

k911 pisze...

mmm, no i muszę iść coś zjeść :)