31 lipca 2010

Wyprawa do Doliny Barossa

Nadeszły urodziny Łukasza B. i Chantel wymyśliła, że spędzimy ten dzień w większej grupie wyjeżdżając do Dolinny Barossa na degustacje win w różnych miejscach. Wynajęła większy samochód i pojechaliśmy.
Pogoda nie zapowiadała się zbyt obiecująco - było chłodno, a niebo mocno zachmurzone chmurami ciężkimi od deszczu. Nic to, pojechaliśmy trzymając kciuki.

Pierwszy postój odbył się w Seppeltsfield Winery

My z Najmilszym byliśmy tam już, i to nawet całkiem niedawno, ale powrót był sympatyczny, bo i wino dobre, i obsługa fachowa i miła. Pogadaliśmy, popróbowaliśmy win z tutejszej winnicy, obejrzeliśmy kącik z winem i drugi - o charakterze muzealno-skansenowym. Usiedliśmy na bossskiej ławeczce (ahhhh, jak miło byłoby taką mieć u siebie), pospacerowaliśmy nieco po przepięknym terenie piknikowym, pomiędzy drzewami, podziwiając widoki i... ruszyliśmy dalej. 

Nota bene: tutejsza toaleta też jest warta odwiedzenia ;-)

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Kolejny przystanek to Barossa Valley Estate. Wnętrze o zupełnie innym charakterze, z częścią restauracyjną. 

Popróbowaliśmy wina, popstrykaliśmy zdjęcia i... dalej w drogę.

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Taaak, tu chcieliśmy przyjechać w odwiedziny - Penfolds Wines - po pierwsze była to dla nas pierwsza wizyta w tym miejscu, po drugie - wypiliśmy już trochę wina tej marki, po trzecie: i wino, i podejście marketingowe tutaj wyraźnie wybijają się na plus. 

W centrum można obejrzeć nie tylko aktualną ofertę handlową (wow, sporo butelek ma ceny trzycyfrowe i to dość wysokie), ale i materiały promocyjne, gadżety winiarskie oraz osobną salę, gdzie prezentowane są wina - zdobywcy nagród, tytułów i medali. 
Załoga bardzo sympatyczna i profesjonalna, oferta... kusząca, chociaż tanio tu nie jest ;-)

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Zbliżała się pora lunchu i w poprzednim miejscu polecono nam wizytę w Saltram Wine Estates, gdzie oprócz degustacji wina będziemy też mogli coś zjeść. 

Hmmmm, mimo wszystko poprzestaliśmy na degustacji... 
Hmmmm, i poczuliśmy różnicę - w sensie: zatęskniliśmy za smakami z poprzedniego miejsca...

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Na lunch pojechaliśmy do pizzerii sprawdzonej wcześniej przez Solenizanta - w sercu Angaston mieści się słynna już z dobrego jedzenia i nagrodzona wielokrotnie Roaring 40's Cafe (Ryczące Czterdziestki ;-). 

Wnętrze godne pizzerii, w kącie regał pełen książek kucharskich - cały wachlarz kuchni międzynarodowych oraz mój hit - Zarządzanie kuchnią i domostwem z lat sześćdziesiątych - zdjęcia w środku - bezcenne. Przepisy i instrukcje dotyczące technik kulinarnych ciekawe zalecenia dla pań domu - godne zdjęć ;-). 

 Za oknem wiał wiatr i padał deszcz, otaczały nas smakowite zapachy, brzuchy burczały na znak, ze pora jak najbardziej odpowiednia na posiłek, a do stolika dotarła porcja dla Solenizanta i Kierowniczki Wycieczki oraz jedyna przystawka... 

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
 

Wrrrr, ojjjj, próba była surowa, bardzo surowa, ale na szczęście zaserwowane pizze wynagrodziły męki oczekiwania. 

Suuuper: sprawdziliśmy:
- burgery wołowe z frytkami,
- pieczywo czosnkowe
oraz pizze:
- BBQ Chicken & Bacon (kurczak i boczek z grilla),
- Mediterranean (Śródziemnomorska),
- Barossa Valley Blend (smak z Doliny Barossa - feta i mozarella z karmelizowanymi szalotkami, kaparami i tymiankiem pod pierzynką z rukoli w sosie z oliwy i cytryny - mmmmm...)
oraz
- Best of the Best S.A. Seafood (najlepsze z najlepszych owoce morza w Południowej Australii - na podkładzie z sosu pomidorowego grilowane kałamarnice, przegrzebki i krewetki - w tym królewskie - z oregano i koperkiem, w towarzystwie muszli z kolendrą, chilli, sosem z limonki i rybnym posypane wiórami (!) sera pecorino. 


Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
 

Słowem: lunch godny okazji i próbowanych win ;-)

Ostatnim punktem dzisiejszej wycieczki była wizyta w (też odwiedzonej przez nas już wcześniej i gorąco polecanej przez Najmilszego) winiarni Wolf Blass

Stylowe, nowoczesne wnętrze, rozpoznawalne etykiety i kolejna udana degustacja oraz zakupy ;-)) 
Oprócz wizyty w sklepie zajrzeliśmy też do sal poświęconych historii tej marki oraz technologii produkcji wina i beczek.

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
 

Nad Doliną Barossa chwilami świeciło słońce, chwilami padał deszcz, na pożegnanie pokazała się wyraźna tęcza, która przez kolejne kurtyny deszczu odprowadzała nas w kierunku Adelajdy. Tu na razie deszcz nie dotarł i dobrze, bo świetnie wiedzieliśmy, co można zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem: uzupełniliśmy zatem zapasy przez dotarciem do domu Solenizanta, gdzie dołączyły do nas posiłki zarówno osobowe, jak i kulinarne. 

Przebojem stołu było pieczywo autorstwa Wojtka, który za swe piekarnicze cuda (chleby na zakwasie) został ostatnio nagrodzony pierwszym miejscem w kategorii: pieczywo na zakwasie na australijskim konkursie piekarniczym w Sydney oraz przygotowane przez Niego marnowana papryka oraz pasta z grillowanych bakłażanów z czosnkiem w japońskim majonezie.

Świętowaliśmy długo w noc przy niezawodnym karaoke przeplatając przeboje polskie angielskojęzycznymi oraz kolejnymi toastami dla Solenizanta. 

Zaproponowana formuła obchodzenia urodzin okazała się znakomita ;-)

26 lipca 2010

Kulinaria rocznicowe

Pisałam już wcześniej, że tematem przewodnim tegorocznego świętowania naszej czternastorocznicy była kość słoniowa.

Z pomysłu zakupienia jednakowych piżam w tym kolorze wyniknęło sporo śmiechu i niezła zabawa przy... mierzeniu wybranych modeli (śmiały się nawet sprzedawczynie, a my chichraliśmy się jak para dzieciaków chodząc w skarpetkach po przymierzalni). Ostatecznie mamy sympatyczne flanelowe ciepłe piżamy - Najmilszy niebieską w małpki, ja różową w koty Felixy - hihihihi... Tyle à propos ich kościowo-słoniowatości... ;-)

Co do kolacji - zjedliśmy ją w niedzielny wieczór w Bombay Bicycle Club. Miejsce ma świetną atmosferę (jasne, że balansuje na granicy kiczu, ale ogólnie: ktoś miał pomysł, wizję i... sporo kasy, a efekt jest sympatyczny) i klimatyczne wnętrza. Jest to klimat specyficzny, ale zachęca do uśmiechu i wręcz woła o cykanie fotek. Niestety, nie wzięliśmy ze sobą aparatu...
Na miejsce dotarliśmy około czwartej i metodycznie obeszliśmy wszystkie pomieszczenia: hall, bar na dole, toalety, część z maszynami do grania oraz restaurację (nie byliśmy tylko na tarasie - zamkniętym na czas zimy). Restaurację zwiedzaliśmy z tym większym zaciekawieniem, że okazało się, iż dania serwowane są dopiero od godziny szóstej, więc nie było nikogo z gości, a przez szybę dało się już podejrzeć przygotowania w kuchni. Postanowiliśmy zatem pojechać na spacer i wrócić po szóstej.

Po ponad roku pobytu w końcu obejrzeliśmy panoramę Adelajdy zwaną 'wizją Lighta' spod pomnika Pułkownika-uparciucha. Zasłynął tym, że wbrew odgórnym rozkazom, naciskom i negatywnym opiniom pozostał przy swojej decyzji ulokowania Adelajdy w jej obecnym położeniu w głębi lądu, zamiast u ujścia rzeki Murray. Dzień niestety nie pozwolił nam ucieszyć się przejrzystym powietrzem, ale kolory nieba i oświetlenie nadawały obrazowi uroku. Pospacerowaliśmy potem jeszcze trochę po ulicy Pułkownika w północnej Adelajdzie, gdzie zawahaliśmy się zaglądając przez okna do restauracji Beyond India, ale jednak postanowiliśmy trzymać się pierwotnego planu i wrócić do Bombay Bicycle Club, a nowoodkryte miejsce pozostawić na raz następny...

Wróciliśmy zatem, dostaliśmy miły stolik w kątku i menu do wglądu. Hmmmm, trzymając fason (jednakowoż rozczarowani) złożyliśmy zamówienie, a potem... było już tylko gorzej... Nie, nie było źle, było tylko rozczarowująco w stosunku do naszych oczekiwań i świętowanej okazji. Dania okazały się być współczesną wariacją (o hmmm... hotelowym standardzie...) na temat kuchni hinduskiej.

Przystawki: moja pakora - zaliczona na plus (nowoczesny, nietypowy kształt - warzywa zostały pocięte w słupki lub kształy słupkopodobne, wśród warzyw były i szparagi??? i nadmiar marchewki) przy minusie (brak kalafiora!). Najmilszy wybrał Tandoori chicken satay, który kojarzy nam się raczej po tajsku niż po hindusku, ale fakt - potrawa była smaczna.

Danie główne: ja - jedyna wegetariańska pozycja z menu, czyli Korma (dobra, ale jakaś taka... nudna - dziubnęłam nieco i oddałam Miłemu Memu) oraz Aloo Ghobi (dziwnie przyprawione jak dla mnie...) - minus za warzywa ugotowane al dente, zamiast, jak w kuchni hinduskiej - na miękko. Miły - jagnięce 'cutlets' ułożone na puree z patatów z domieszką kolendry oraz czosnkowe 'chlebki' - naan (najlepsza część dania ;-). Ocena: mięso dobrze przygotowane, patatowa papka bardzo taka sobie, porcja... skąpa, więc dokończenie mojej kormy było pożądanym rozwiązaniem ;-)

Moją kolację uratował deser (Czekoladowy Maharadża - turban z kruchej czekolady wypełniony puszytym musem z mlecznej czekolady z orzechami laskowymi, lodami z gorzkiej czekolady z czekoladowym sosem chantilly i sosem z białej czekolady) - pyszny, ale totalnie niehinduski - poza nazwą. Ale hinduskie desery na szczęście nie za bardzo mnie pociągają ;-))

Do katastrof wieczoru należy jeszcze dodać obsługę: pani przyjmująca zamówienie nie była w stanie nic nam doradzić, podpowiedzieć, nie miała własnej opinii na temat dań z menu, jej kolega serwujący dania nie zważał na kolejność przynoszonych talerzy, nie wiedział kto z nas co zamówił, za to całkiem nieźle szło mu oczyszczanie stolika (talerz po daniu głównym zabrał sprzed nosa Mojego Ostatniego Męża, zanim Ten odłożył sztućce na tenże talerz :-O...). Czas oczekiwania na dania również pozostawiał sporo do życzenia...

Jednym słowem: pierwsza i ostatnia wizyta w tym miejscu.
Jeśli wrócimy - to prawdopodobnie zrobić zdjęcia, ostatecznie - napić się czegoś w klimatycznym barze ;-)

Poniekąd dobrze: dzięki niedosytowi w kolejny wieczór zajrzeliśmy na kolację do Charminar (mmmmm) i ostrzymy sobie zęby na Beyond India - jesteśmy spokojni, że jakaś okazja niezawodnie się pojawi ;-))

18 lipca 2010

Wyjaśnienie zagadki

Dlaczego po ponad roku spędzonym w Adelajdzie napisałam, że na słynnej Gouger Street mamy ulubione dwa miejsca? Jak to dwa? - zapytacie.

Wyjaśnienie jest całkiem proste: niedaleko od domu mamy sympatyczne miejsce, gdzie zaprzyjaźnione już grono przynosi nam do stołu wspaniałe aromatyczne dania.

Kuchnię hinduską lubimy od bardzo dawna - ja miałam szansę poznać ją i polubić w Londynie, potem namówiłam Miłego Mego - wędrując razem z Nim w ślad za zaprzyjaźnionym krakowskim restauratorem, który przenosił się z miejsca na miejsce, aby wreszcie osiąść w lokalu na rogu ulic Sławkowskiej i Marka.

Był taki czas, kiedy wystarczyło, że zeszłam po schodach i przeszłam parę metrów, by usiąść przy stoliku czekając na lubiany dahl makhni lub paneer palak ;-))
Spędziliśmy tam wiele miłych chwil, sami i z przyjaciółmi, jedząc rękami lub przy użyciu sztućców (w tym miejscu gorące uściski dla Madziusi ;-)), dmuchaliśmy świeczki na urodzinowych tortach, świętowaliśmy nasze rocznice, ćwiczyliśmy hindi (nie ma wiatraka w tym pokoju = pankha na hi he - jakkolwiek się to pisze ;-)), rozpakowywaliśmy prezenty, oglądaliśmy minipierścionki zaręczynowe (tu z kolei uściski dla Aldonity, która obecnie ma megawielki pierścionek zaręczynowy... oprócz tego wcześniejszego mini ;-)) i dyskutowaliśmy z właścicielem na tematy wszelakie.

Teraz lubiane smaki i aromaty odnajdujemy w Charminar.
Samosy smakują jak za dawnych czasów, zamiast chapati jemy naany, często zamawiamy dania biryani. Po kolei próbujemy desery, ale rzadko, bo zwykle ciężko nam ruszyć się od stołu - to kolejny element, który łączy wspomnienia staroojczyźniane z tutejszymi ;-))
Nowym odkryciem są manchuriany - smażone na głębokim tłuszczu, nadziewane warzywami lub kurczakiem, bardzo aromatyczne i ostre.
O herbatę masala poprosiłam tylko raz, podczas pierwszej wizyty, kiedy ruch był duuuuużo mniejszy niż podczas kolejnych wizyt (teraz stolik dostajemy czasem po znajomości ;-)) i spełniła ona moje oczekiwania - parzona tradycyjnie, z długim okresem oczekiwania, z właściwymi proporcjami poszczególnych składników - mmmmm...

Teraz zwykle pijemy wodę, albo - podczas dłuższych wizyt - wino.

17 lipca 2010

Ogrodnicze zmagania

W nowej ojczyźnie zdecydowanie, jak do tej pory, nie idzie nam ogrodnictwo.

Trawa rośnie całkiem całkiem, ale najlepiej w zimie, czyli wtedy, kiedy chyba nie ma możliwości, aby komuś nie rosła.
O niebo lepiej, bujniej i w każdym miejscu, rosną za to chwasty. Rośliny niechciane i w niechcianych miejscach udają nam się znakomicie, ale to nas oczywiście nie cieszy...
Warstwa ściółki (sławetna słoma fasolowa) nie za bardzo się sprawdziła - było jej chyba za mało i stworzyła chyba nie dość szczelną, nie dość zbitą warstwę (albo trzeba ją jednak było regularnie polewać środkami chwastobójczymi) - efekt jest taki, że... trawnik wymknął się spod kontroli i dotarł do samego płotu. Niby dobrze, ale nie takie było zamierzenie...

Projekt obrzeżenia trawnika przed domem trzykrotkowym pasem też się nie udał - mimo włożenia do ziemi dziesiątków ukorzenionych szczepek, większość z nich się nie ukorzeniła. Miłego Mego zniechęciło to na tyle, że 'pomógł' im podczas tego 'antyukorzeniania' kosiarką...
Próba ukorzenienia nagrandzonych oleandrów także się nie powiodła - wyschły...
Hmmm, słowem: jedyne, co wychodzi, to koszenie. A i to nie do końca, gdyż ostatnio ewidentnie przydałoby się zaatakować środkiem chwastobójczym, ale zbyt często pada deszcz... Wrrrr, a trzeba się wstrzelić w przerwę międzydeszczową co najmniej ośmiogodzinną... W efekcie trawnik przypomina kolorową łąkę, co jest może i romantyczne, ale postrzegane jako nieprofesjonalne, a o płot opierają się mleczopodobne stwory - znowu - malowniczo, ale...

W ramach walki z chwastami Najmilszy wdrożył projekt dwa-w-jednym: usunął część chwastów i przygotował romantyczne zaproszenie na moją samotną kolację:

Od Kulinaria

W doniczkach bywa różnie: albo słońce za mocno przyświeci, albo robactwo się zlezie, albo gąsienice się pojawiają - nie wiedzieć skąd i po co. Systematycznie podejmujemy kolejne próby, zwłaszcza ziołowe, ale bilans uparcie ujemny...
Dwa drzewka awokado słońce pogryzło na śmierć, a nowe pokolenie jakoś nie chce kiełkować - ale nieeeeee, ja się nie poddam.

Najsmutniejsza porażka to chyba jednak beczki. Za domem zginęło pięć cytrusów i piętnaście sadzonek truskawek, a przed domem - kolekcja kangurzych łap oraz niewypał - cukinie... Cukinie sprawdziły się raczej jako... kwiaty ozdobne, choć o rozczarowująco krótkim żywocie...
Planujemy reaktywację beczek według zmienionego scenariusza - zobaczymy, jak się uda za drugim razem...

Zioła, poza bazylią, obecnie zimują, jak się nieco noce ocieplą, podejmę kolejną próbę tzn. zasadzę pokolenie nowych roślin na nadchodzący rok - trzeba przyznać, że wiszące doniczki w minionym roku sprawdziły się całkiem nieźle.

Storczyki mam nadzieję przygotowują się obecnie do kwitnienia, eksmitowane na zewnątrz, do ogrodu. Ananasów jak na razie zimne nocy nie wzruszają, drzewka frangipani straciły już prawie wszystkie liście, ale taka ich natura, więc się nie martwię. Rozmaryn kwitnie, ale nie jakoś super efektownie, lawenda za to nie kwitnie w ogóle (jedna sadzonka lawendy też odeszła do lawendowego nieba)...

Doniczka sukulentów to obecnie (tfu tfu) moja jedyna pociecha. Roślinki rosną, mimo że nie przepadają ani za zimnem, ani za nadmiarem wody. Ostatnio dorzuciliśmy im w nagrodę trzy muszle - kulinarne wspomnienie z Mesa Lunga - fantastycznej klimatycznej knajpki z pysznymi tapas (to takie małe dania-przekąski), które zasługuje na osobny post.

14 lipca 2010

Obrazek wspomnieniowy...


Zaczęło się niewinnie: poprosiłam Miłego Mego, że jeśli się kiedyś będziemy zaręczać, to ja poproszę Pierścień Arabelli... A jeśli się nie uda, to chociaż z akwamarynem.
No i Miły włożył mi na palec pierścionek z aliansem z... szafirem...
Uwierzył słodko uśmiechniętej (tak to widzę oczyma duszy mej) pani-sprzedawczyni u jubilera, a ja... przeczytałam treść certyfikatu podczas pozaręczynowej kolacji....

O naiwności, u tego samego jubilera postanowiliśmy (hm hm... my) wymienić szafir na akwamaryn....
Pan jubiler zaczął się plątać w zeznaniach. W końcu przyciśnięty do muru pytaniem, czy, jeśli Miły Mój dostarczy kamień, on go wymieni, zgodził się, zrezygnowany. Podał rozmiar kamienia, ja 'nieco' pomogłam zlokalizować szlifierza i poczarowałam go przez telefon. Miły pojechał, odebrał, zawiózł do jubilera, ten bez mrugnięcia okiem (ha ha) przyjął zamianę: szafir z powrotem za wprawienie akwamarynu.

I być może trwalibyśmy w pełnej szczęścia naiwności, gdyby nie wizyta u Mistrza Pudełko. To jubiler-artysta, pasjonat rzemiosła i tematu, który swój salon reklamuje m.in. hasłem 'obrączki antyrozwodowe'. Znużeni, ale nie zniechęceni odmowami w kilku miejscach wcześniej, dotarliśmy do Mistrza Pudełko z pytaniem, czy zrobi nasze obrączki ślubne. Nie tylko miło i fachowo z nami rozmawiał, nie tylko ciepło się uśmiechał, nie tylko się zgodził, ale i w pewnej chwili... poprosił mnie o rękę ;-) Spojrzał na mój pierścionek zaręczynowy nie po to, aby się upewnić, że już jestem zapluta zamazana, ale po to, aby się upewnić, że dobrze zauważył, kiedy gestykulowałam opisując nasze wymarzone obrączki.
Co zauważył? Hmmmm, jeden z brylantów osadzony jest krzywo, a akwamaryn nie jest tym najpiękniejszym z możliwych. Czy chciałabym, aby zwrócił pierścionkowi całe należne mu piękno? Tu wmieszał się Mój Przyszły Mąż i zdecydowanie odpowiedział: TAK.

Kiedy w umówionym terminie odbieraliśmy z salonu mój pierścionek w jego ostatecznym kształcie - zdębieliśmy. Lśnił zupełnie innym blaskiem! Akwamaryn nie tylko było widać, nie tylko błyszczał dzielnie w szlachetnym sąsiedztwie brylantów, ale i przyciągał wzrok. Co się okazało? Szlifierz był ten sam, ale tym razem Mistrz Pudełko się z nim spotkał (zakład w Krakowie przy ul. Czapskich) i opowiedział, jaki kamień jest Mu do mojego pierścionka potrzebny. Wymyślił, że zamiast powtarzać współczesny szlif brylantowy (przy brylantach inne kamienie nie mają szans błysnąć równie efektownie), On proponuje 'nieco starszy' szlif tzw. francuski , albo: szlif Mazarina - akwamaryn będzie inaczej odbijał światło, co podniesie jego szanse w stosunku do sąsiadów na skupianie wzroku ;-))

... mam nadzieję, że piąte zaręczyny będą ostatecznymi ;-))

Tydzień matematyczny

Wczoraj, trzynastego - wymieniliśmy z Miłym Mym gratulacje, uśmiechy i najlepsze życzenia z okazji trzynastej miesięcznicy pobytu w nowej ojczyźnie.
Dzisiaj - czternastego - świętujemy czternaście lat naszego bycia razem.

Pięć lat temu drżącymi rękami, podczas kolacji u zaprzyjaźnionego Hindusa, otwierałam prezent rocznicowy - jubilerskie pudełeczko. Zbladłam, prawie zemdlałam, po czym otworzyłam i... było tam coś innego, niż pierścionek. Ale mina i reakcja chyba zostały zauważone przez Mego Wybranego Życiowego ;-)) Kiedy okazało się, że w środku jest złoty łańcuszek, wypełniły mnie uczucia ambiwalentne... Niby okoliczności były 'nie te', niby nie spodziewałam się zaręczyn (bo kto i kiedy się spodziewa? ;-), ale z drugiej strony... coś na kształt rozczarowania przemknęło mi przez duszę, serce, głowę ;-))

W czasie kolejnych wakacji znajoma para brała ślub, pamiętam jak w czasie ich ostatnich przygotowań do wielkiego dnia smutnawo i melancholijnie bąknęłam w paru rozmowach z przyjaciółkami, że marzy mi się pierścioneczek, że już tyle lat razem, że niby od początku wiadomo, że tak już razem zostaniemy i ślub byłby formalnością, że się już chyba nie doczekam... Bo niby było ok, ale chciałam tych zaręczyn - bardziej chodziło chyba o magię chwili i radość noszenia pierścionka, niż o deklarację, utwierdzenie, ślub...
Zresztą temat ślubu i wesela nie był zbyt bezpieczny w naszym wykonaniu: kilka razy rozpoczęliśmy zupełnie luźną i teoretyczną dyskusję 'co by było, gdyby' i za każdym razem kończyło się... awanturą na pograniczu rozwodu przy wymianie poglądów na temat kościoła, sali weselnej, muzyki, strojów itd. - nawet sama nie wiem, skąd to zacietrzewienie stron ?? ;-))

Cztery lata temu w altance koło 'Grubych Ryb' tuż przed rocznicową kolacją usłyszałam godne filmów pytanie i odpowiedziałam drżącym ze wzruszenia głosem 'tak'. 10 rocznica, umówione wyjście na kolację, ponad godzinne spóźnienie Miłego Mego, ale i tak... do ostatniej chwili nie wiedziałam, że to JUŻ. Stało się: przyjęłam, założyłam na palec pochlipując i oblewając łzami ten uroczysty moment.

A potem weszliśmy do knajpki, złożyliśmy zamówienie i... od słowa do słowa obgadaliśmy wrześniowy ślub i wesele w 90% zgodne z wizją zrealizowaną rok później - Mamie na urodziny ;-)) Tak od ręki i tym razem wyjątkowo zgodnie.

Termin ślubu - 15 września - uściśliliśmy następnego dnia rano*, kiedy to sprawdziłam w kalendarzu, że dzień urodzin Mamy wypada w sobotę - i tak oto znaleźliśmy najlepszą datę na nasz Wielki Dzień ;-))
* - Do kalendarza zerknęłam dopiero następnego dnia rano, bo oczywiście całą noc nie spałam... W ogóle niewiele spałam przez jakieś dwa tygodnie po zaręczynach, i co chwilę oczy zachodziły mi łzami...
Ulubione Siostry - Kwiaty Lotosu - obiecują mi podobne emocje i oceany łez w czasie, kiedy będziemy czekali na Juniora - no zobaczymy, zobaczymy...

Obchody powyższych okazji przenieśliśmy na nadchodzący weekend.
Tematem przewodnim będzie kość słoniowa ;-)

13 lipca 2010

Pierwszy miesiąc drugiego roku

... był chyba najtrudniejszym z dotychczasowych; obfitował w miłe niespodzianki, przyniósł ze sobą nowe plany i podjęte wyzwania, ale i dał nam w kość.

Dopadły nas infekcje: odwiedzają nas wirusy, które tak nas polubiły, że nie chcą opuścić. Zużywamy kolejne pudełka chusteczek higienicznych, aplikujemy sobie na zmianę czosnek i olejek Tea Tree, dzień zaczynamy świeżo wyciśniętym sokiem z cytrusów, a kończymy gorącą kąpielą. Śpimy wszyscy czworo wtuleni w siebie, dzieląc się wspólnie wyprodukowanym ciepłem, a pod kołdrę wsuwamy też 'termofory' z plastikowych butelek. W dzień na zmianę kichamy i kaszlemy, na zmianę to jednemu, to drugiemu z nas się poprawia lub pogarsza...

Mimo uszczelnionych okien i pozamykanych drzwi zimno nocy przenika do wnętrza, kiedy tylko zajdzie słońce. Pijemy gorącą herbatę, ratują nas swetry i polary, a kołdrą opatulamy się naprawdę szczelnie.

Słowem: byle do wiosny!

Wychodzi na to, że 'aklimatyzacja' obejmuje również przyzwyczajenie się do innych zmian temperatur i... miejscowej flory bakteryjnej...

W zeszłym roku nasz pierwszy miesiąc tutaj był inny, bo grzały nas emocje i adrenalina związana z nowym miejscem, nie przejmowaliśmy się rachunkami za prąd, więc grzejniki włączone były przez większość czasu. Plan dnia był właściwy raczej dla turysty, niż osoby pracującej na stałe na etacie - można było wstać wcześniej i wyjść z domu, kiedy słońce już zaświeciło na dobre... lub nie wyjść wcale ;-))

Najmilszy zaliczył dodatkowo kontuzję żeber - tak bolało, że śmiał się oszczędnie, jakby od niechcenia, kaszlał - podtrzymując klatkę piersiową. Na szczęście, już prawie przeszło...

Pracujemy obydwoje w trybie full time, czyli na pełny etat, co w tej chwili oznacza, że wracamy do domu po ciemku. Takie ciemne zimne wieczory zachęcają, aby się... położyć spać, więc tydzień mija za tygodniem, a choroby i zimno wcale nie pomagają wypoczywać. Zwolniły, albo wręcz zamarły domowe projekty, ogród dba sam o siebie, co prędzej czy później zaowocuje góóóóórą zaległości do zwalczenia - chwasty panoszą się coraz bujniej i śmielej...

Po opisywanym wcześniej tygodniu szkoleń i testów, po jeszcze jednym szkoleniu, Miły Mój odbywa obecnie praktykę pod czujnym, ale i życzliwym okiem Tego-Który-Podsunął-Propozycję-I-Udzielił-Referencji. Jest to kolejny etap drogi zawodowej we własnym biznesie: ma już podstawowy komplet nowoojczyźnianych uprawnień, ma możliwość odbycia praktyki i wejścia na atrakcyjny rynek usług jako samodzielny podwykonawca dużej firmy - lidera w swoim sektorze.

Realizujemy ciągle i konsekwentnie również inne z naszych założeń: rozszerzamy i weryfikujemy grono znajomych. Wśród polskiego grona pojawia się coraz więcej osób innych narodowości, w rozmowach coraz więcej języka angielskiego, w języku angielskim - coraz więcej słów, swobody i pewności siebie. Nie tylko szkoła przynosi efekty, ale również codzienne 'zanurzenie w języku' - radio, telewizja, rozmowy w sklepie, na stacji benzynowej, w klubie, restauracji...

12 lipca 2010

Wędrówki kulinarne po Adelajdzie - Gouger Street

W jeden z weekendowych zimowych wieczorów (pora dobranocki zimą wygląda na środek nocy - tak jest ciemno), po zachodzie słońca, kiedy zimno wygania spacerowiczów do wnętrz...
Tu przerwa na małe wyjaśnienie: w nowej ojczyźnie sklepy otwarte są przeważnie do 5 po południu (z wyjątkiem czwartków, kiedy zamyka się sklepy o dziewiątej wieczorem), więc zostaje: 1 - wrócić do domu, 2 - odwiedzić znajomych albo 3 - zajrzeć gdzieś... i zjeść coś dobrego ;-) Każde rozwiązanie ma swoje dobre strony, więc przy żadnym się nie upieramy z krzywdą dla pozostałych.
Wracam do przerwanego zdania: ... wybraliśmy rozwiązanie numer trzy.

Kiedy dzień spędza się w City, wtedy na polowanie kulinarne warto wybrać się na Gouger Street. To kolekcja restauracji i barów o różnych standardach i różnym menu, propozycje kulinarne z różnych stron świata, do posiedzenia i na wynos. Co ważne, między ulicami Gouger a Grote znajduje się słynny adelajdzki Central Market, czyli skarbnica świeżych produktów: owoców, warzyw, produktów kuchni międzynarodowych: od przypraw, poprzez sery, mięsa, słodycze, po kawę, herbatę itd.

My na Gouger ulubiliśmy sobie, jak na razie, dwa miejsca. Dlaczego?

Jedna to tajska Lime & Lemon Cafe.
Barowe wnętrze, urządzone ze smakiem i wypełnione przyjazną atmosferą. Z kuchni dociera nieco zapachu, ale nie w sposób męczący i uciążliwy. W ciepłe dni można usiąść w ogródku na zewnątrz. Karta oferuje przystawki i zupy oraz zestawy do samodzielnego skomponowania np. ryż lub makaron plus mięso lub tofu plus wybrany sos z warzywami.
Miejsce w sam raz na kolację po pracy lub lunch w sobotę lub niedzielę.
Tu Miły Mój spróbował po raz pierwszy, jak smakuje mięso kangura, a ja wciąż testuję, który sos smakuje mi najbardziej ;-).

W zimny niedzielny wieczór (wspomniany na początku tego posta), w-drodze-niby-do-wspomnianej-już-tajskiej, namówiłam Miłego Mego na zmianę planów i na wizytę w barze tapas o nazwie Mesa Lunga. Tapas to małe przekąski, podawane na niedużych talerzykach, czasem w kokilkach, czasem na desce. To jedzenie rodem z Hiszpanii, wymyślone po to, aby w miłym towarzystwie spędzać przy stole długie godziny, pogryzając proste smakołyki i ciesząc się chwilą (oraz napitkiem).

W Mesa Lunga jest to możliwe - do wyboru jest bar, są stoliki mniejsze (dla par lub czwórek), w kąciku lub z widokiem na bar (imponujący, nawiasem mówiąc) oraz większe - dla większych grup - tam zmieści się nie tylko więcej osób, ale i więcej (i większe) talerzy. Rachunek będzie wyższy niż we wspomnianej tajskiej, ale i je się tutaj inaczej...
Bardzo sympatyczna załoga! Kelner doradzał nam, co wybrać i... kiedy przestać (jak będzie za mało, to domówicie ;-).

Zamówiliśmy wegetariańskie: Manchego (ser owczy) z pastą z pigwy (to taka bardzo twarda jasna 'gruszka', z której pasta jest ciemna i przypomina marmoladę w bloku), Setas asados – grzyby smażone z czosnkiem i sherry vinegar, Patatas bravas – czyli po prostu frytki z pikantnym keczupem (nooo, może nie takie całkiem zwykłe, bo marynowane w ziołach przed smażeniem), Tortilla española – omlet hiszpański z ziemniakami i cebulą
oraz owoce morza, czyli: Gambas al ajillo – smażone krewetki z czosnkiem i grzybami, Ostras - ostrygi z cytrynowym vinegretem i Port Lincoln Mussels - marynowane z marchewką i ziołami.
Do tego marynowane oliwki, prażone pistacje i po lampce Shiraza.
Hmmmm, zdecydowanie wadą tego wieczoru było to, że nie zostaliśmy tam do białego rana.

Ucieszyliśmy podniebienia i żołądki, ucieszyła nas przyjemna atmosfera, gwar rozmów i śmiechów wokół, klimatyczna muzyka współgrająca z wnętrzem, a sympatyczny kelner zapakował nam na wynos puste muszle (żeby łatwiej nam było zatęsknić i wrócić ;-)

10 lipca 2010

Kapka zimowego szaleństwa

Jak przystało na aklimatyzujących się przyszłych Australijczyków, jak przystało na parę z czternastoletnim stażem, w sobotnie popołudnie skorzystaliśmy z pomysłu znajomych i wybraliśmy się z nimi... na lodowisko.
Co ma do tego staż? W Krakowie nigdy nam się taka wyprawa nie udała. Tak nam jakoś schodziło, schodziło, aż zeszło...
Co ma do tego Australia? Hmmmm, prawda, że lodowisko nie jest najpierwszym skojarzeniem, jakie się pojawia w głowie Czytelnika, kiedy myśli o naszej nowej ojczyźnie?

Lodowisko, na którym byliśmy nieco różni się od tego, na które nie dotarliśmy razem w Krakowie:

- otwarte jest przez cały rok,
- ma na miejscu wypożyczalnię, która dysponuje zapasem łyżew w odpowiedniej ilości oraz wszystkich rozmiarach - nikt nie odchodzi z kwitkiem, a tutaj jedynie nieliczni mają swoje własne łyżwy,
- lodowisko małe jest tuż obok dużego, w jednym budynku,
- na małym lodowisku przeważają ci, którzy się uczą - mniejsi i więksi oraz całkiem dorośli,
- w nauce pomagają krzesełkopodobne stojaki - metalowe lub mniejsze - drewniane - ślizgają się po lodzie stanowiąc podpórkę dla nowego adepta łyżwiarstwa,

Od Zdjęcia Bloggera 4

- na dużym lodowisku wszyscy raczej dobrze sobie radzą, raz na jakiś czas ogłaszana jest 'zmiana kierunku jazdy', do czego większość szybko się stosuje,
- dodatkową atrakcją jest muzyka oraz dyskotekowe światła (włącza się je już po południu oraz podczas specjalnych lodowych wieczorków ;-),
- zaplecze socjalno-bytowe tj. szafki na rzeczy, barek i toalety są w tym samym budynku, a cała podłoga wyłożona jest gumopodobną wykładziną, więc nie trzeba zdejmować łyżew.

Zaskoczeniem (przynajmniej dla mnie) była twardość lodu - jest naprawdę twardy i mocno zmrożony - zadbana powierzchnia z cienkich warstw zapobiega powstawaniu dziur, (o które można się było często potknąć w Krakowie), ale i ciężej 'kroi się' łyżwami, więc jazda wymaga więcej wysiłku. Druga niespodzianka - łyżwy ostrzy się tutaj na mały rowek i spiłowuje się ząbek w damskich figurówkach z przodu pod spodem - nie ma zatem jak oszukiwać, wspomagając się odpychaniem się z tych ząbków, a przy zwrotach trzeba korzystać z płytszych, niż pamiętam, kantów.

Dwie godziny minęły przyjemnie, przyniosły zadyszkę i odgniecenia od wkładek łyżew, które czuliśmy przez kolejnych kilka dni (podobnie zresztą jak i mięśnie nóg...). Na lodowisko pewnie wrócimy, być może nawet kupimy sobie swoje łyżwy ;-))

Zabawne, bo przewietrzyliśmy rękawiczki, a po wyjściu na zewnątrz doceniliśmy, jak ciepłe są tutaj zimowe dni, kiedy świeci słońce i jak zimno bywało podczas staroojczyźnianej zimy ;-))