15 czerwca 2010

Rydze kiszone


W pierwszym dniu tegorocznej głodówki (9 maja) pojechaliśmy... po kamienie. Planowaliśmy wymianę drenażu w doniczkach, pomyśleliśmy, ile tych kamieni nam trzeba, odnieśliśmy to do cen w punktach dostępności i postanowiliśmy 'zapolować' na kamienie 'dzikie'.
W poszukiwaniu dzikich kamieni pojechaliśmy na południe, i tak jechaliśmy i jechaliśmy, mijaliśmy kolejne plaże, aż w końcu z nadzieją w sercach dotarliśmy na Sellicks Beach, gdzie kamieni było, owszem, od grooooooma, we wszelkich możliwych rozmiarach, ale... równocześnie z docenieniem kamieni zauważyliśmy tabliczkę, na której jak byk napisano, że kamieni zabierać nie wolno i że kary będą surowe, w wysokości... itp., więc ze spuszczoną głową, powoli wróciliśmy do Volvika.
I co? I, niezrażeni niepowodzeniem, kontynuowaliśmy na południe.

Dzięki niesprzyjającym okolicznościom wcześniej, zobaczyliśmy śliczną malowniczą plażę Lady Bay - nie rozstrzygnęliśmy: czy bardziej była pełna kamieni, czy bardziej pełna uroku, czy też bardziej pełna ludzi, którym zapewne nie spodobałoby się, gdybyśmy tak niektóre z tych kamieni zabrali ze sobą, z powrotem na północ...
Hmmm...

Wtedy Miły Mój zaproponował: skoro jesteśmy już tak daleko, to jedźmy dalej, przecież jeszcze tu nie byliśmy. A kiedy zaproponowałam, że może by tak dojechać aż do słynnej Second Valley, a właściwie wgłąb tamtejszych lasów, gdzie to sporo Polonii jeździ na słynne megagrzybobrania, podchwycił bez chwili wahania.

Veni, vidi, vici, czyli grzybów była cała maaaaasa. Piękne rydze!
Najpiękniejsze były oczywiście te, które zauważyliśmy rzucając ostatnie, pożegnalne spojrzenie. Ehhhhh, ileż dobra musiało zostać w tym dużym ciemnym lesie, gdzie noce są takie zimne... Nie mieliśmy już jednak ani miejsca w pojemnikach-grzybobraniowych-o-pojemnościach-nieprzystosowanych-do-australijskich-realiów, ani sił, żeby te ciężary dotachać do samochodu i wrócić po więcej...

W domu Miły Mój zaproponował przytomnie, żeby rydze zakisić.
Dlatego, że:
- właśnie rozpoczęliśmy głodówkę, czyli nie będziemy mogli tych grzybów zjeść przez co najmniej najbliższe trzy tygodnie,
- w zamrażarce mamy zapas grzybów przywiezionych poprzednio,
- rydze mrożone to raczej kiepski pomysł - szkoda 'psuć' je w ten sposób,
- blanszowanie do mrożenia lub przygotowanie sosu zajmie sporo czasu, a jest niedzielny wieczór i jutro idziemy do pracy=trzeba pospać,
- mamy przepis/przepisy na kiszone rydze, a w Polsce nam zeszło...,
- rydze kiszą się długo, a dzięki głodówce jakoś szybciej się doczekamy na efekty.

OK.
Domowe kamionki (przywiezione ze Starego Kraju) zostały wyparzone, solanka stygła, grzyby zostały posegregowane według wielkości kapeluszy (same kapelusze, nogom podziękowaliśmy tym razem). Ja wertowałam w tym czasie książki i porównywałam przepisy.


Ostatecznie wybraliśmy dwie wersje: 


- w kamionkach grzyby zostały zalane solanką, 
- w garze do solanki dolaliśmy trochę mleka (kultury kwasu mlekowego miały wspomagać proces kiszenia). 

Warstwy grzybów zostały przełożone surowym czosnkiem, czarnym pieprzem i liśćmi laurowymi, gdyż innych dóbr kiszeniowych po prostu nie mieliśmy w domu (a do całodobowego Tesco na Kapelance daleko jak fiks... ;-)).

Grzyby w każdym naczyniu zostały dociśnięte talerzykami odpowiednich rozmiarów.


Od Kulinaria
Od Kulinaria
Od Kulinaria
 

Zapach kiszonki wypełniał cały dom, stopniowo coraz bardziej intensywny, ale w sumie fajny i możliwy do oswojenia ;-))
Na górze zbierał się niestety kożuch pleśni, który Miły Mój pracowicie i starannie zbierał, uzupełniając solankę.


Proces kiszenia trwał do 13 czerwca, kiedy to odbyła się oficjalna próba.


Od Kulinaria
Powiem tak: warto było czekać.
Powiem tak: włączymy ten rytuał w rytm Lawendowej Chatki.

Powiem tak: jemy jako dodatek do sałatek (pokrojone na kawałki - i niech Was, Drodzy Czytelnicy, nie zwiedzie kiepska jakość zdjęcia poniżej - ma się nijak do smaku sałatki ;-)), osobno jako dodatek do ciepłych dań (jak kiszone ogórki ;-), ale nade wszystko - w postaci kanapek, obłożone zieleniną pomiędzy dwoma tostami (chyba nasza ulubiona wersja) - mmmmmmm...


Od Kulinaria

13 czerwca 2010

Minął pierwszy rok

Świętujemy dziś pierwszą rocznicę w nowej ojczyźnie.
Kiedy to zleciało?

Nowa ojczyzna cieszy nas niezmiennie i niezmiernie. Rozmawialiśmy dziś o tym, że ja już nie pamiętam, kiedy ostatnio złapałam się na tym (np. jadąc przez miasto), że uświadamiam sobie (np. patrząc na napisy po angielsku), że mieszkamy w Australii i jakie to cudowne. Zdarza się natomiast często, że łapię się na myśli: jak cudownie, że mieszkamy w Australii, albo: w Adelajdzie, jak tu jest fajnie, ładnie, jaki ładny widok itp.

Najmilszy mówi, że On jeszcze jest na etapie uświadamiania sobie, że to nowa ojczyzna, szczypania się, że naprawdę już tu jesteśmy, że przygoda już trwa.

Minusy? Hmmmm, czekamy na wiosnę - już nie lubimy zimna ;-)) Zwłaszcza poranki to próba charakteru, kiedy trzeba wyjść z ciepłego łóżka i stawić czoła zimnemu światu ;-)) A tak poważnie? Nadal nie ma, chociaż gdybyśmy mieli magiczną różdżkę, to może przyśpieszylibyśmy dzianie się niektórych rzeczy, na które obecnie musimy poczekać ;-))

Dzięki Chantal i Łukaszowi świętowanie było godne okazji: odwiedziliśmy winnicę Chalk Hill podczas tegorocznego festiwalu Sea & Wine (Morze i Wino, czyli talerze głoszące chwałę owoców morza i lampki pełne lokalnego wina) w McLaren Vale, czyli dolinie winnic nie mniej słynnej niż sąsiednia Barossa. Toasty wznosiliśmy z co najmniej kilku powodów: i my i druga para mamy za co dziękować ;-))
Ja spróbowałam Sangiovese - czerwonego wina, którego nazwę zobaczyłam dziś po raz pierwszy, do reszty toastów posłużyła zawartość butelek Shiraza ;-)

Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4
Od Zdjęcia Bloggera 4

Jutro urodziny królowej, czyli kolejny poniedziałek wolny od pracy. Hurrrra. Ale fajnie jest mieć królową ;-))

Dlaczego ostatnio brak postów? Otóż, sporo się dzieje. Najpierw głodówka, więc marzliśmy, walczyliśmy ze zmęczeniem i kładliśmy się do łóżka szybko po przyjściu do domu, potem nasza wyprawa północ-południe z dramatycznym zwrotem akcji tuż przed Alice Springs, potem weekendowy wypad do doliny Barossa (Maggie Beer) i na grzyby z gościną w pełnym ciepła i śmiechu domu w Sellicks Beach, szkoleniowo-egzaminowy tydzień Łukasza, kiedy wyjeżdżaliśmy z domu bladymi zimnymi świtami, bo Jego zajęcia zaczynały się od ósmej, więc ja korzystałam z podwózki i zaczynałam pracę wcześniej. W ostatni czwartek zaliczyliśmy wystawę fotografii, dziś kawałek festiwalu, jutro idziemy na koncert.
Ufffff, kiedy zatem mam pisać? ;-))

Wczoraj byliśmy na pierwszych pogłodówkowych zakupach, po których nieco poszalałam w kuchni z nową książką Thermomixa. Dziś rano spróbowaliśmy naszych kiszonych grzybów - wooow - oto rodzi się kolejna kulinarna legenda Adelajdy ;-))

Obiecuję, że nadrobię zaległości i obiecuję, że mamy fotograficzny zapis powyżej wspomnianych wydarzeń - prosimy o pamięć, wyrozumiałość, ponowne odwiedziny na blogu i... kciuki na zaś ;-))