22 czerwca 2009

Wycieczka do Melbourne - piątek, 19.06.

Tym razem udało nam się i wstać i wyjechać bladym świtem. Z Gospodarzami pożegnaliśmy się poprzedniego wieczoru i umówiliśmy się na cichy poranek i zatrzaśnięcie drzwi. Kawę odłożyliśmy na "po drodze", a kanapki zabraliśmy do pudełka. Pakowanie rzeczy przebiegło dość sprawnie, z kranem się udało i rury nie zagrały, za to brama garażowa pożegnała nas megaskrzypieniem...

Z Melbourne przez podziwiany przy każdym widzeniu West Gate Bridge wyjechaliśmy w kierunku Geelong. Znowu: komfort jazdy pomimo porannego wzmożonego ruchu z racji tych, co do pracy, jasne i przejrzyste oznaczenia kierunków i prowadzącej nas drogi.

Pierwszy przystanek to Torquay i plaża Bells. Mimo że przyjechaliśmy bardzo wcześnie i mimo tego, że otacza nas zima mieliśmy okazję zobaczyć sporą grupę surferów czekających na falę. Poza tym błękit nieba walczył o palmę pierwszeństwa z błękitem oceanu, a malowniczość obrazów dopełniały pasiaste klify jaśniejące w słońcu.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

The Great Ocean Road jest bardzo malownicza, owszem przy tym trudna, wymaga sporego skupienia od kierującego, bo jest mocno kręta, biegnie tuż przy wysokiej ścianie, ale ma przy lewym pasie liczne punkty widokowe w postaci sporych zatoczek, gdzie można przystanąć i bez poczucia strachu czy winy skupić się na wspaniałościach krajobrazu. Mijane znaki proponują, aby zwracać uwagę na tych, którzy jadą za nami i przepuszczać tych, którzy chcą jechać szybciej. Inne ostrzegają i przeprowadzają przez kolejne ostre zakręty sugerując bezpieczną prędkość. Jeszcze inne w miejsce jelonka mają wstawionego kangura (dzikie zwierzę? jak można??), ale - o dziwo - poniżej podany jest numer telefonu, gdzie warto zadzwonić w razie wypadku lub spotkania potrąconego zwierzęcia, któremu jeszcze można pomóc...
Niestety, tym kilku, które ze smutkiem zobaczyliśmy na poboczu, pomóc już nie było można...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Kolejne miejscowości mijaliśmy raczej przejazdem, z krótkimi postojami w wybranych miejscach, mając w świadomości, ile kilometrów jeszcze przed nami (cała trasa ma ok. 285km, a my przecież jechaliśmy dalej, aż do Adelajdy, czyli ponad 1 000km...).

Przystanek zrobiliśmy dopiero w Kennet River - tam żyją koale, które chcieliśmy zobaczyć w ich naturalnym środowisku. Wedle wskazówek wysiedliśmy koło zajazdu, ale nie dość pewni, którą ścieżką powinniśmy pójść, zapytaliśmy Tambylca. - Idźcie tamtą ścieżką w górę. Tam zobaczycie koale. Ich tu jest peeeeełno. O, zobacz, na przykład tam (wskazał ręką ciemniejsze kółeczko na tle oddalonego od nas drzewa, a ja po tej podpowiedzi, gdzie patrzeć faktycznie zauważyłam sylwetkę zwierzątka).
Ruszyliśmy rozglądając się tyleż niecierpliwie, co bez rezultatu... - Taaaa, peeełno...
Nagle zza zakrętu wyjechał mikrobus wycieczkowy (których sporo mijaliśmy po drodze), kierowca zwolnił, przywołał mnie i... nasypał mi na rękę garść ziarna.
Chwilę potem obsiadły mnie wytęsknione tutejsze "wróble", czyli papugi. Ale ile, ale w ilu kolorach, ale jak mi jadły z ręki przeganiając się nawzajem!
Najlepszy z Mężów cykał fotki, więc obsiadły i Jego, najwygodniejsza okazała się Jego głowa. Suuuuper. Faktycznie gdzieś o tym czytałam w przewodnikach, że jest na trasie bird feeding place...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Po dobrej chwili ruszyliśmy dalej wzdłuż drogi, gdzie na spokojniejszym odcinku zaczęliśmy zauważać i pokazywać sobie nawzajem kolejne koale. Peeeeełno to może przesada, ale spotkaliśmy ich kilkanaście w czasie niezbyt długiego spaceru. Siedziały na drzewach i dużo łatwiej było je wyszukać, gdy wiedziało się, gdzie patrzeć. A z reguły siedziały przytulone do kory, w miejscach, gdzie konary odchodziły od pnia dając śpiochowi bezpieczne oparcie, na tyle by nie spadł podczas drzemki ;-)
Na podsumowanie tego przystanku sfotografowaliśmy jeszcze lokalną sławę: cucubarrę. Siedziały zupełnie niewzruszone na barierce i pozwalały się obfotografowywać jakby w pełni świadome swej sławy.

Od Zdjęcia Bloggera

Ruszyliśmy dalej zauważając zmianę otaczającej nas roślinności. Oto wjechaliśmy na teren rezerwatu Otway Ranges, czyli w obszar lasu deszczowego. Drzewiaste paprocie wysokości człowieka, albo i wyższe były chyba najcharakterystyczniejszym wyróżnikiem. Gnani tym, co jeszcze przed nami jechaliśmy dalej bez zatrzymywania się, a warto wejść tutaj na któryś ze szlaków, by podziwiać unikatową wspaniałą roślinność oraz malownicze wodospady. Tyle mówią przewodniki, my na razie wierzymy na słowo ;-)

Po Apollo Bay ze wspaniałymi widokami piaszczystych plaż i malowniczych klifów Droga skręca wgłąb lądu przecinając półwysep i pokazuje farmy Wiktorii, malownicze wzgórza z ogromnymi pastwiskami pełnymi owiec i krów oraz koni.

My jechaliśmy w stronę Port Campbell ucieszeni na niedalekie spotkanie z Dwunastoma Apostołami - bardzo charakterystycznym widokiem, jednym z wyróżników Australii. Punktów widokowych jest kilka, każdy fantastycznie zorganizowany - po wyjściu z samochodu możemy iść na tarasy widokowe, i zwykle mamy do wyboru kilka ścieżek - spacer staje się więc nieodzownym elementem wycieczki. Ścieżkom towarzyszą liczne tablice informacyjne na temat tego, co widzimy, ale także na temat lokalnych gatunków roślin i zwierząt oraz działalności morza, wiatru i wody deszczowej, programów rekultywacji terenów przyklifowych, przywracania nadmorskiej roślinności itp.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Kolejnym celem było Warrnambool, gdzie o tej porze roku przypływają wieloryby biskajskie i tu zakładają żłobki dla swoich pociech. Jechaliśmy do celu goniąc się ze słońcem, które zmęczone dniem zsuwało się ku swojej sypialni. Plażę Warrnambool zobaczyliśmy w pięknej kolorystyce prawie zachodu słońca, ale niestety zamiast wielorybów musieli nam wystarczyć niestrudzeni surferzy, których spore stadko pluskało się wzdłuż brzegu.
Sławnej lokalnej Wilmy - ani widu ani słychu - nie zobaczyliśmy...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Ruszyliśmy ku końcówce drogi - Port Fairy, a potem - omijając Portland - ku Mount Gambier (już w Południowej Australii), gdzie zjedliśmy świetną kolację i zatrzymaliśmy się na noc.
Nie powiem - kolacja o niebo przewyższyła pokój, ale w miejsce hałasującej nagrzewnicy-klimatyzacji włączyliśmy swój grzejnik, a nade wszystko wykąpaliśmy się, co w połączeniu z kolacją pozwoliło zdrowo przespać tę noc i zebrać siły na kolejny dzień podróży.

Brak komentarzy :