30 czerwca 2009

Bankowanie

Bankowaniem nazwijmy nawiązanie współpracy z bankiem i korzystanie z proponowanych przezeń produktów.
Przyjechaliśmy tu całkiem niedawno, fakt: mamy legalne wizy uprawniające nas do startowania tu w nowe życie, ale rezydentami jeszcze nie jesteśmy. Poproszeni o okazanie dokumentów wyciągamy polskie paszporty, a jeśli trzeba drugi dokument - proponujemy przywiezione z Polski: dowody osobiste lub/i prawo jazdy. I co? I jest super, bo wszystkie dokumenty mają nasze dane i zdjęcia oraz podpisy.
Podchodzimy do jednego z boksów i siadamy każde na swoim krześle. Pracownik banku jeszcze nie wie, po co przyszliśmy, ale skoro nie walimy jak w dym do okienka, to należy nam się zarówno po krzesełku, jak i uwaga pracownika banku. Na stanie w kolejce do okienka przyjdzie czas. Przyjdzie, wie o tym pracownik, pod warunkiem, że siedzenie na krzesełku pozostawi w nas pozytywne odczucia.
Toczy się rozmowa, jest miło, padają pytania, pracownik banku (hm, hm, szczęśliwcy - trafiliśmy do kierowniczki tego oddziału ;-)) robi notatki. Pyta o nasze plany, głównie te związane z pieniędzmi, bieżące, ale również długofalowe. Wyszliśmy od rachunku bieżącego i kart, ale pomarzyliśmy przez jakiś czas i o domu ;-))
W pewnym momencie Jacinta przystępuje do pracy. Dzwoni z kilkoma pytaniami (nie, nie możemy przesłać z Polski bezpośrednio złotówek do przewalutowania tutaj, muszą przyjść dolary), po czym otwiera kolejne strony programu i zakłada nasze konto, wyjaśniając po kolei, co właśnie robi i czy to właśnie chcemy z banku otrzymać (konto bieżące i karty debetowe na razie, resztę zrobimy potem ;-))
Po pewnym czasie kończy, 1) przeprasza, że cała operacja trwała tak długo, 2) zapewnia, że kolejne wizyty będą krótsze, bo nasza karta i dane już są w banku, po czym 3) zaprasza nas za kilka dni ponownie, kiedy już otrzymamy pocztą nasze nowe karty płatnicze. Aha: przeoczyłam moment, kiedy to wybraliśmy sobie z wzornika, jak karty mają wyglądać ;-))
Hmmmm, żadnego stania, żadnego wykrzykiwania na pół banku numeru PESEL, żadnych pytań, po których kulisz się czując się prawie jak przestępca, żadnych stosów formularzy podpisywanych po wielekroć na każdej stronie... Złożyliśmy po JEDNYM podpisie. Kartonik trafił do naszej teczki. My w zamian dostaliśmy naszą papierową teczkę ze spisem tego, co zostało rozpoczęte i z kompletem ulotek do poczytania na zaś.

Miło w tym banku ;-) I jakoś tak inaczej....

Dla kontrastu: karta Citibank. Z Polski. Wypaśna na pierwszy rzut oka, złota. Robiąc zakupy obstawiamy - uda się, czy nie? Bo raz na kilka razy karta jest blokowana dla mojego własnego dobra i dla bezpieczeństwa moich środków. Bo ta Australia, to tak daleko jest!
I co po takim zablokowaniu? Ano nic. Nic, jeśli to ja nie zadzwonię do Citibanku. A jeśli zadzwonię? Mój koszt i moje ryzyko - bo zależy, na kogo trafię... Albo będzie to ktoś kompetentny, albo sobie popsioczę na własny koszt, na jakie to trudności i niewygody naraża mnie Citibank... Dostanę potem co prawda pismo z przeprosinami, o które się na własny koszt wykłócę, ale wystarczy ono... do następnej zablokowanej transakcji i następnego mojego telefonu (mimo, że numer komórki podałam już dwukrotnie...). Karty na Australię na stałe odblokować się nie da, da się maksymalnie na parę dni, a i tak muszę uważać, aby nie kumulować transakcji i kwot np. kupując w jednym dniu...
Ostatnio widzieliśmy w Internecie reklamę: zabierz swoją kartę Visa Citibank na wakacje - tiaaaa, pod warunkiem, że jedziesz nad polskie morze....

Życie na serio trwa...

Chwilowo rzadko tu bywam, bo domowy Internet dostarczany przez prepaid z Vodafone to po pierwsze: słaby sygnał, dość często zmienny (zdarza się, że chodzi całkiem godnie, ale znacznie częściej się ślimaczy, zawiesza strony albo łączy w tragicznym tempie...), a po drugie: możliwość pracy w necie tylko jednego komputera naraz.
Na szczęście sytuacja zmieni się już wkrótce, a przynajmniej taką mamy nadzieję - jutro przychodzi fachowiec z Telstry (to taka tutejsza Telekomunikacja Polska ;-) ojjj, byli tacy, co odradzali nam kablowy Internet od nich - trzymamy kciuki, aby nie mieli racji ;-)) - położy kabel, zamontuje modem, my dołożymy router i... oj, zamierzam wtedy znów poszaleć na blogu ;-))

Od kilku już dni siadamy sobie z Mężem Miłym Mym tak, wiecie, już nie tylko twarzą w twarz, ale i Dellem w Dell ;-)) Na szczęście więcej w Chudym ziaren szaleństwa niż we mnie (??) i dzięki temu jestem szczęśliwą posiadaczką uroczej maszynki ;-)) Nie jest owa maszynka co prawda błękitna, ale trochę srebrna, a trochę granatowa, ponadto na znawcach komputerowych 'wnętrzności' też może zrobić wrażenie swymi parametrami ;-)) Juuuupi!

Od Zdjęcia Bloggera2

Sprawy poważne się toczą: szkoła załatwiona (na szczęście dla Miłego Mego właśnie trwają wakacje ;-)), praca trochę też (trochę, bo Chudy jutro zaczyna okres próbny w zawodzie niewymarzonym, więc na razie tyle o tem ;-)), moja praca też jakby trochę załatwiona (bo z jednej strony mnie postraszono, jak to długo mogę szukać, zarzucono masą informacji, ulotek i know-how, czyli materiałami instruktażowymi, ale z drugiej strony dostałam do przemyślenia propozycję współpracy... hm, o tym też na razie zmilczę, bo myślę....).

Zainstalowaliśmy się w banku. Hmmm, jesteśmy pod wrażeniem nowo nawiązanej współpracy tak bardzo, że aż wymyśliliśmy nową grupę wpisów na blogu.
Będzie to grupa Notes - po polsku: notes pełen zapisków, po angielsku: zapiski właśnie ;-)) Wybrany kolor niech się kojarzy z atramentem ;-))
Notes to będą nasze porównania Nowej ojczyzny do Poprzedniej, zauważone ciekawostki z życia codzienno-praktycznego, niespodzianki i skojarzenia.

23 czerwca 2009

Życie na serio

Dziś wizyta w City, czyli nieco spraw urzędowych.

Spotkanie z agentem (hmmm, wymuszone, bo nie zadzwoniliśmy wcześniej i nie omówiliśmy się na spotkanie, ale wstąpiliśmy do biura będąc w okolicy). Kiedy przeprosiłam, zostałam natychmiast przeproszona i ja ;-) Ustaliliśmy datę spotkania i potrzebne nań dokumenty. Zabrzmiały poważne tony, na horyzoncie pojawiło się widmo szukania pracy, rozpoczęcia nauki w szkole - hmmm, nasz miniurlop dobiega chyba końca...

Kolejne spotkanie - w szkole angielskiego. Przemiła niespodzianka, kiedy usłyszeliśmy przy rejestracji, że możemy przejść na język polski. Uffff, ponoć nie był to mój akcent, tylko widok okładki paszportu, mój angielski został nawet kurtuazyjnie pochwalony ;-) Umówiliśmy na jutro spotkanie i test kwalifikacji, po którym Mąż Najmilszy znowu zostanie studentem ;-)

Potem przerywnik - niespodzianka w biurze Qantasa - pechowo trafiliśmy, ale wyszliśmy z biura z wrażeniem, że milej załatwia się niektóre sprawy... za pośrednictwem stron internetowych... Na szczęście zaprzeczyły temu szybko i licznie panie w kilku kolejnych biurach, sklepach czy instytucjach, gdzie wchodziliśmy z przeróżnymi pytaniami.

Dyplom zdecydowanie zdobyła Pani z recepcji w Australijskim Czerwonym Krzyżu, gdzie zakupiliśmy nasz "turystyczny mobilizator". Tu oficjalne podziękowania dla Ali i Wojtka, którzy o tym fantastycznym pomyśle powiedzieli nam w Melbourne - dziękujemy ;-)
Mamy też tutejszy kodeks drogowy - jeszcze jego lektura i nikt nas nie zagnie ;-)
Jak (mam nadzieję) widać - nasza asymilacja postępuje ;-) Jesteśmy już np. członkami dwóch programów lojalnościowych ;-) Wtapiamy się ;-)

Na szczęście wśród licznych załatwień, odwiedzin i zadawanych pytań znalazła się chwila czasu, aby zerknąć na City. Kilka razy minęliśmy sławne świnki na Rundle Mall. Udało się nam poczuć nieco atmosfery tego ulicznego marketu, wypiliśmy herbatę i nagrodziliśmy wysiłki dnia dzisiejszego świetnym sushi sprzedawanym jako take away (na wynos), ale godnym swych źródeł. Obydwoje mamy już ulubione rodzaje ;-)
Najlepsze, że tutaj - właśnie na Rundle Mall - mieści się szkoła, której studentem już niedługo zostanie Miły Mój. Sprawa "klasy" wyjaśni się jutro. Zwołuję zatem grupowe trzymanie kciuków.

22 czerwca 2009

Ulubiona bluza Chudego, czyli zima w Adelajdzie

Wróciliśmy z wojaży po sąsiednim stanie, więc czas było nadgonić zaległości i dopełnić jednej z miejscowych tradycji. Otóż, wśród mieszkającego tu grona imigrantów utarł się zwyczaj, by w dzień przyjazdu odwiedzić górę Lofty i tam na tle imponującej panoramy miasta zrobić sobie jedne z pierwszych zdjęć. W dni kolejnych rocznic robi się kolejne zdjęcia w tym samym miejscu budując taką miłą kolekcję-pamiątkę swego pobytu w nowej ojczyźnie.

Od Zdjęcia Bloggera2

Pogoda dopisała wspaniale. Wiedzieliśmy o tym już rano, bo zanim spotkaliśmy się z naszymi znajomymi: Dorotą, Petrosem i ich synkiem Janisem, obeszliśmy kilka sąsiednich ulic, podziwiając domy, przydomowe ogródki (np. dojrzewające mandarynki, pomarańcze, kwitnącą lawendę itp.) i nade wszystko moje ulubione "wróble". Najlepszy z Mężów rano po coś wyszedł (?) i po powrocie z tryumfalną miną przywdział... bluzę z krótkim rękawem! Ahoj, Przygodo!

Na wzgórze Lofty (727 n.p.m.) dotarliśmy około południa. Niebo błękitne nad nami, panorama miasta przed nami, sporo turystów, którzy dotarli tu pieszo lub nawet... przybiegli :-0
My zaliczyliśmy jedynie skromny spacer wokół punktu widokowego i drugi nieco niżej, wokół malowniczo położonego hotelu Amcor Mercury, którego siedzibą jest zabytkowa willa i którą otacza starannie utrzymana roślinność - minipark oraz ogródek warzywny na potrzeby kuchni hotelowej. W ten sposób zasłużyliśmy na lunch, który postanowiliśmy zjeść w jednej z licznych restauracji Glenelg, najlepiej w okolicach molo.

W okolice Mt Lofty zamierzamy oczywiście wrócić ze względu na parki Cleland: ogród botaniczny i park ze zwierzętami. Dziś pogoda sprzyjała, ale przyjechaliśmy zbyt późno, więc szkoda było budzić apetyty.

Od Zdjęcia Bloggera2

Zdjęcia na górze faktycznie mogłyby się okazać naszymi pierwszymi z Adelajdy, bo dowiedzieliśmy się, że tydzień temu na lotnisku Petros zadebiutował jako operator kamery. My, podziwiając Jego profesjonalizm, nawet nie sięgnęliśmy po swój aparat, Dorota podobnie. Petros zaś wieczorem obejrzał w domu (i przesłuchał) liczne nagrania... chodnika, który filmowała kamera zawieszona na Jego ręku. Nagrał to, co wierzył, że jest przerwą, a wyłączał kamerę wtedy, kiedy w swoim przekonaniu kręcił...
Hihihi... Szczęście w nieszczęściu, że uwiecznianymi byliśmy my, a nie jakaś np. potencjalna spadkodawczyni z Ameryki ;-))

Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Spacer po Glenelg fantastyczny jak zawsze. Niezawodny oddech oceanu, zwyczajowi śmiałkowie z deskami w wodzie, tłumy spacerowiczów, palmy i araukarie pod samo niebo oraz krzyki mew.

Po zasłużonym lunchu przeszliśmy się po molo, kawałek deptakiem wzdłuż plaży, ale główną rolę odegrał dziś tramwaj i ulica po której jeździ w stronę City.

Liczne sklepiki, ale i banki oraz inne ważne dla mieszkańców instytucje, przede wszystkim jednak plejada knajpek, restauracyjek, większych i mniejszych, o różnym stopniu wykwintności, sprzedających dania na wynos lub przyjmujących jedynie przezornych, mających zrobioną wcześniej rezerwację stolika. Do tego kafejki z ciastkami lub bez, lodziarnie (jedną odwiedziliśmy, a jakże, z baaardzo satysfakcjonującym skutkiem) oraz liczne wyprzedaże - o tyle niegroźne, że słońce zbliżało się do horyzontu, a sklepy do godziny zamknięcia ;-) Zostały nam jednak wystawy i oglądanie mijanych przybytków sztuki kulinarnej z miejsc i regionów wszelakich - zapachy i lektura wywieszonych na zewnątrz menu.

Od Zdjęcia Bloggera

Koty - odsłona czwarta, albo: Jak Popiołek został Australijczykiem

Decyzję o wyjeździe do Australii podjęliśmy dawno temu w mgnieniu oka w tej samej chwili, o czym nieco mniej dawno już pisałam na blogu. Większość wiążących się z wyjazdem mniejszych decyzji organizacyjnych również podjęliśmy bez trudu, po krótszym lub dłuższym rozpoznaniu tematu.

Decyzja dotycząca kota była jednak trudna, bolesna i nieprzyjemna na wskroś. Otóż, przez większość czasu, kiedy oczekiwaliśmy na naszą decyzję wizową obowiązywały przepisy w myśl których Polska nie była na liście krajów, z których domowych zwierzęcych ulubieńców można było importować bezpośrednio do Australii. Ze smutkiem skłanialiśmy się więc ku opcji, aby Popiołek został u naszych znajomych w Kocim Dworku pod Krakowem, bo nie do przyjęcia wydawała nam się podwójna kwarantanna tj. w Polsce, w kraju pośredniczącym (np. w Słowacji, Austrii czy Wielkiej Brytanii), a potem kolejna - w Australii. Dużo pieniędzy, długi czas i masa formalności, ale przede wszystkim - Popiołek nie jest już najmłodszy... Czy zniósłby cały ten czas rozłąki, przeprowadzki i stres?

Pamiętnego lutego 2009, kiedy dostaliśmy pierwszy list na temat naszej wizy, Najmilszy z Mężów powiedział: wiesz, sprawdzę jeszcze raz kwestię wyjazdu kota, może coś się zmieniło?
Kiwnęłam głową, ale w duchu pomyślałam z niewiarą: akurat, zmieniło się i to akurat teraz, kiedy potrzebujemy takiej zmiany...?

Chwilę potem zadrżałam na wieść, że przepisy FAKTYCZNIE SIĘ ZMIENIŁY. Pod koniec 2008 roku podpisano stosowne umowy i oto Polska dołączyła do grupy bezpośrednich eksporterów - juuuupi! Badanie tematu ruszyło więc na całego, a że jest to wiedza cenna i być może przydatna - postanowiłam ją tu zebrać w formie podręcznika dla ewentualnych potrzebujących.

Jeżeli mieszkasz w Polsce i chcesz wysłać swojego kota do Australii, to zerknij, jak załatwialiśmy sprawę my - może coś się przyda ;-) :
- biblia informacyjna jest tu i tu,
- koszty to:

* załatwianie dokumentów w Polsce (w tym badania weterynaryjne - uwaga: weterynarz musi mieć państwowe uprawnienia - niestety, link z którego korzystaliśmy, już nie działa - informacja powinna być umieszczona na stronie polskiego Ministerstwa Rolnictwa), szczepienia, pobranie próbki krwi i wysłanie jej do zbadania (my wysyłaliśmy do Puław), a jeśli weterynarz powiatowy się uprze - może być potrzebne tłumaczenie przysięgłe formularza),
* koszt uzyskania permitu w Australii z AQIS,
* kot musi lecieć w klatce wg norm IATA (my kupiliśmy w firmie, która załatwiała przelot, można kupić w sklepach zoologicznych albo nawet na Allegro), specjalnym kursem lotniczym, firma przewozowa załatwia bilet, formalności, badanie lekarskie przed wylotem i w portach przeładunkowych aż do oddania zwierzaka oficerowi AQIS w Australii, który zabiera kociego imigranta do danej stacji kwarantanny (nasz był w Melbourne i polecamy - wszystko jest na ich stronie, łącznie ze zdjęciami boksów - odwiedzaliśmy Popiołka dwa razy, wszystkie ustalenia mailem odbywały się sprawnie i bardzo profesjonalnie - przy okazji zwiedziliśmy Melbourne (tu pozdrowienia dla Uli i Wojtka ;-)) i zaliczyliśmy The Great Ocean Road, ;-)) ),
* my sprawdziliśmy kilka linii lotniczych, w końcu ktoś z Lufthansy podał nam namiary do firmy cargo, która zajmuje się przewozem zwierząt - odwoziliśmy kota do firmy do Warszawy przy lotnisku,

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

* koszt kwarantanny trzeba uregulować zanim zwierzaka oddadzą właścicielowi (można kartą płatniczą), faktura przychodzi pocztą sporo wcześniej, na adres w Australii podany w permicie na samym początku,

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

* my zdecydowaliśmy, że nie pojedziemy do Melbourne odebrać Popiołka z kwarantanny osobiście tylko załatwiliśmy przelot samolotem do Adelaide - listę przewoźników dostaliśmy ze stacji kwarantanny - ja obdzwoniłam/obmailowałam ich po kolei i wybrałam najtańszą ofertę na przelot - bez zastrzeżeń.

Potem odwiedziliśmy weterynarza w Adelaide, żeby kot miał tu już swoje papiery, ale to dopiero później jak... sprowadziliśmy do domu drugiego kota - Australijczyka ;-))

Uwaga, bo mnie to zdziwiło: mimo, że kot przylatuje do Australii zaczipowany specjalnie na tę okazję, to i tak w Australii po odebraniu zwierzaka z kwarantanny należy tego mikroczipa zarejestrować (za całe $10.00) - szczegóły tu - nam weterynarz wydrukował formularz, który wypełniłam, dodałam szczegóły karty kredytowej i wysłałam pocztą, po około 10 dniach otrzymałam potwierdzenie rejestracji mikroczipa.

Australijskiego kota zaczipował weterynarz i on załatwił rejestrację bez mojego udziału. Potwierdzenie również otrzymaliśmy pocztą.

Koszty - ciąg dalszy:


- Koszt biletu lotniczego kota był o jakieś 50% wyższy niż koszt biletu jednego z nas.
- Koszt kwarantanny był wysoki, bo za późno rozpoczęliśmy przygotowania: w Polsce najpierw kot musi dostać szczepionkę przeciw wściekliźnie, potem czeka się 30 dni, aby wytworzyły się przeciwciała, potem pobiera się próbkę i wysyła do laboratorium do zbadania, informacja dociera pocztą i jeśli ilość przeciwciał mieści się w normie, to czas kwarantanny kota (180 dni) liczy się od dnia pobrania próbki. Jest zatem możliwe, aby kot większość kwarantanny spędził w domu przed wyjazdem i zaliczył w Australii tylko wymagane minimum, czyli 30 dni (nasz siedział trzy miesiące...).
- Aha; niespodzianka, w pewnym momencie zadzwonili do nas ze stacji kwarantanny, że kot ma infekcję, że już go widział ichniejszy weterynarz i że mamy się spodziewać telefonu w sprawie uregulowania należności - wrrrrrr - około $250.
- Koszt przylotu do Adelaide z Melbourne to było około $200.00 i się zdecydowaliśmy na tę opcję, bo już wtedy pracowaliśmy plus koszt benzyny plus koszt pobytu w Melbourne itp.

Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12
Od Lawendowa Chatka_2009_08_2009_12

Wycieczka do Melbourne - sobota, 20.06.

To już raczej nie wycieczka do Melbourne, ale powrót do domu - zachowałam jednak wspólny tytuł dla porządku, bo to ciągle ta sama wyprawa.
Rano wyjechaliśmy co prawda dość późno, ale bez śniadania, z zamierzeniem, że zatrzymamy się gdzieś po drodze. Wstaliśmy nie dość wcześnie i z trudem, bo i dzień wstał jakiś taki pochmurzony, mimo że wieczorem podziwialiśmy gwiazdy (bo wszak inne tu niebo nam się nocami rozgwieżdża nad głowami... Kto wie, jak wygląda Krzyż Południa? Bo my, niepewni, dopytywaliśmy recepcjonistkę i jedną z kelnerek, więc już wiemy).

Kawa trafiła nam się znośna, kanapki - najgorsze ze zjedzonych do tej pory ;-) Pewnie dlatego, że stację i sklepik prowadzili ludzie będący żywym przedstawieniem istniejącego tu wśród części społeczeństwa problemu z nadwagą - jak zatem mogły smakować kanapki, skoro cała dusza właścicieli wsiąkła zapewne w propozycje grillowo-smażone, mocno mięsne i podzielone na konkretne porcje, którymi wzgardziliśmy ;-)

Na pierwszym odcinku za kanapkami ciągnął się pas typowego tutejszego scrubu, który na wysokości Coonawara zastąpiły pasma winnic. Przypominam o trwającej zimie - rośliny są poprzycinane, mają różną ilość zasuszonych pędów, czasem nawet winogron, a mimo to widok pobudza wyobraźnię. Ależ to musi wyglądać latem... Mijaliśmy kolejne winnice, kolejne zaproszenia na wyprzedaże z piwnic, a mijaliśmy dlatego, że pora wciąż była zbyt wczesna, aby były otwarte.
Nic to, wiele czasu i niejeden sezon przed nami, zwłaszcza, że w rejony winnic organizuje się wycieczki busami, które polegają na degustacji i możliwości zakupu wybranych win - jedziesz busem, więc możesz degustować do woli ;-)

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Ominęliśmy także rezerwat z jaskiniami w Naracoorte, ale wrócimy tu na pewno, gdyż obiekt ten znajduje się na liście światowego dziedzictwa.

Tuż przed Adelajdą zaliczyliśmy minideszcz (zmiana: tutaj ludzie się cieszą, gdy deszcz pada - uczy się tego już dzieci w szkole ;-), który jednak długo nie potrwał, zaledwie umył nam szyby. Skręciliśmy zatem do Monarto Zoo (ok. 60-70km od Adelajdy - różne źródła podają różnie ;-))

Jak zwykle zdążyliśmy na ostatnie godziny przed zamknięciem, ale jak zwykle wrażenia były świetne. Jest to połączenie zoo i parku safari. Eksponuje się tu głównie zwierzęta z Afryki (m.in. żyrafy, antylopy, nosorożce, gepardy, hieny, kojoty, lwy; szympansy i zebry (w sezonie)); obok na okrasę umieszczono stada kangurów, w tym walabii, emu, strusi i nieco gryzoni (które, pewnie z racji pogody lub/i pory roku najtrudniej było nam wypatrzyć); jest specjalna ekspozycja stada surykatek.

Zwiedzający mają do wyboru szereg wyznaczonych ścieżek spacerowych z punktami i platformami widokowymi. Między danymi punktami można spacerować lub podejść na jeden z wyznaczonych przystanków, skąd bus o określonych godzinach zabiera chętnych, wożąc ich i wysadzając w konkretnych miejscach na wyznaczonej trasie.
Kolejna możliwość (z której my skorzystaliśmy) to przejazd autobusem z przewodnikiem - z przystankami, ale bez wysiadania.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera2
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Teren jest ogromny, a zwiedzający i tak widzą tylko jego część, bo "na zapleczu" trwa program rozmnażania mieszkających tu gatunków, także lokalnych - między innymi tutaj prowadzony jest program odnowy populacji diabła tasmańskiego, dziesiątkowanego w ostatnich latach przez ciężką do opanowania chorobę. Stopniowo powstają kolejne ścieżki spacerowe. Gościom proponuje się różne wycieczki tematyczne, w niewielkich grupach, z opiekunami zwierząt - konkretna wycieczka trwa od jednej, poprzez kilka godzin, a jedna cały dzień i poświęcona jest jednemu z mieszkających tu gatunków zwierząt. Nasz przewodnik pracuje jako wolontariusz, ale w czasie opowieści wspomniał i o tym, jak to bywało w Afryce, kiedy np. mijane przez nas kojoty, czy hieny podchodziły pod obozowisko, by pobuszować w śmietnikach.

Od Zdjęcia Bloggera2

Adelajda powitała nas pięknym słońcem, które jednakowoż szybko zaszło. My zatem poprzez sklep i zakupy żywnościowe pojechaliśmy prosto do domu na zasłużoną kolację, kąpiel i spanie.

Wycieczka do Melbourne - piątek, 19.06.

Tym razem udało nam się i wstać i wyjechać bladym świtem. Z Gospodarzami pożegnaliśmy się poprzedniego wieczoru i umówiliśmy się na cichy poranek i zatrzaśnięcie drzwi. Kawę odłożyliśmy na "po drodze", a kanapki zabraliśmy do pudełka. Pakowanie rzeczy przebiegło dość sprawnie, z kranem się udało i rury nie zagrały, za to brama garażowa pożegnała nas megaskrzypieniem...

Z Melbourne przez podziwiany przy każdym widzeniu West Gate Bridge wyjechaliśmy w kierunku Geelong. Znowu: komfort jazdy pomimo porannego wzmożonego ruchu z racji tych, co do pracy, jasne i przejrzyste oznaczenia kierunków i prowadzącej nas drogi.

Pierwszy przystanek to Torquay i plaża Bells. Mimo że przyjechaliśmy bardzo wcześnie i mimo tego, że otacza nas zima mieliśmy okazję zobaczyć sporą grupę surferów czekających na falę. Poza tym błękit nieba walczył o palmę pierwszeństwa z błękitem oceanu, a malowniczość obrazów dopełniały pasiaste klify jaśniejące w słońcu.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

The Great Ocean Road jest bardzo malownicza, owszem przy tym trudna, wymaga sporego skupienia od kierującego, bo jest mocno kręta, biegnie tuż przy wysokiej ścianie, ale ma przy lewym pasie liczne punkty widokowe w postaci sporych zatoczek, gdzie można przystanąć i bez poczucia strachu czy winy skupić się na wspaniałościach krajobrazu. Mijane znaki proponują, aby zwracać uwagę na tych, którzy jadą za nami i przepuszczać tych, którzy chcą jechać szybciej. Inne ostrzegają i przeprowadzają przez kolejne ostre zakręty sugerując bezpieczną prędkość. Jeszcze inne w miejsce jelonka mają wstawionego kangura (dzikie zwierzę? jak można??), ale - o dziwo - poniżej podany jest numer telefonu, gdzie warto zadzwonić w razie wypadku lub spotkania potrąconego zwierzęcia, któremu jeszcze można pomóc...
Niestety, tym kilku, które ze smutkiem zobaczyliśmy na poboczu, pomóc już nie było można...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Kolejne miejscowości mijaliśmy raczej przejazdem, z krótkimi postojami w wybranych miejscach, mając w świadomości, ile kilometrów jeszcze przed nami (cała trasa ma ok. 285km, a my przecież jechaliśmy dalej, aż do Adelajdy, czyli ponad 1 000km...).

Przystanek zrobiliśmy dopiero w Kennet River - tam żyją koale, które chcieliśmy zobaczyć w ich naturalnym środowisku. Wedle wskazówek wysiedliśmy koło zajazdu, ale nie dość pewni, którą ścieżką powinniśmy pójść, zapytaliśmy Tambylca. - Idźcie tamtą ścieżką w górę. Tam zobaczycie koale. Ich tu jest peeeeełno. O, zobacz, na przykład tam (wskazał ręką ciemniejsze kółeczko na tle oddalonego od nas drzewa, a ja po tej podpowiedzi, gdzie patrzeć faktycznie zauważyłam sylwetkę zwierzątka).
Ruszyliśmy rozglądając się tyleż niecierpliwie, co bez rezultatu... - Taaaa, peeełno...
Nagle zza zakrętu wyjechał mikrobus wycieczkowy (których sporo mijaliśmy po drodze), kierowca zwolnił, przywołał mnie i... nasypał mi na rękę garść ziarna.
Chwilę potem obsiadły mnie wytęsknione tutejsze "wróble", czyli papugi. Ale ile, ale w ilu kolorach, ale jak mi jadły z ręki przeganiając się nawzajem!
Najlepszy z Mężów cykał fotki, więc obsiadły i Jego, najwygodniejsza okazała się Jego głowa. Suuuuper. Faktycznie gdzieś o tym czytałam w przewodnikach, że jest na trasie bird feeding place...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Po dobrej chwili ruszyliśmy dalej wzdłuż drogi, gdzie na spokojniejszym odcinku zaczęliśmy zauważać i pokazywać sobie nawzajem kolejne koale. Peeeeełno to może przesada, ale spotkaliśmy ich kilkanaście w czasie niezbyt długiego spaceru. Siedziały na drzewach i dużo łatwiej było je wyszukać, gdy wiedziało się, gdzie patrzeć. A z reguły siedziały przytulone do kory, w miejscach, gdzie konary odchodziły od pnia dając śpiochowi bezpieczne oparcie, na tyle by nie spadł podczas drzemki ;-)
Na podsumowanie tego przystanku sfotografowaliśmy jeszcze lokalną sławę: cucubarrę. Siedziały zupełnie niewzruszone na barierce i pozwalały się obfotografowywać jakby w pełni świadome swej sławy.

Od Zdjęcia Bloggera

Ruszyliśmy dalej zauważając zmianę otaczającej nas roślinności. Oto wjechaliśmy na teren rezerwatu Otway Ranges, czyli w obszar lasu deszczowego. Drzewiaste paprocie wysokości człowieka, albo i wyższe były chyba najcharakterystyczniejszym wyróżnikiem. Gnani tym, co jeszcze przed nami jechaliśmy dalej bez zatrzymywania się, a warto wejść tutaj na któryś ze szlaków, by podziwiać unikatową wspaniałą roślinność oraz malownicze wodospady. Tyle mówią przewodniki, my na razie wierzymy na słowo ;-)

Po Apollo Bay ze wspaniałymi widokami piaszczystych plaż i malowniczych klifów Droga skręca wgłąb lądu przecinając półwysep i pokazuje farmy Wiktorii, malownicze wzgórza z ogromnymi pastwiskami pełnymi owiec i krów oraz koni.

My jechaliśmy w stronę Port Campbell ucieszeni na niedalekie spotkanie z Dwunastoma Apostołami - bardzo charakterystycznym widokiem, jednym z wyróżników Australii. Punktów widokowych jest kilka, każdy fantastycznie zorganizowany - po wyjściu z samochodu możemy iść na tarasy widokowe, i zwykle mamy do wyboru kilka ścieżek - spacer staje się więc nieodzownym elementem wycieczki. Ścieżkom towarzyszą liczne tablice informacyjne na temat tego, co widzimy, ale także na temat lokalnych gatunków roślin i zwierząt oraz działalności morza, wiatru i wody deszczowej, programów rekultywacji terenów przyklifowych, przywracania nadmorskiej roślinności itp.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Kolejnym celem było Warrnambool, gdzie o tej porze roku przypływają wieloryby biskajskie i tu zakładają żłobki dla swoich pociech. Jechaliśmy do celu goniąc się ze słońcem, które zmęczone dniem zsuwało się ku swojej sypialni. Plażę Warrnambool zobaczyliśmy w pięknej kolorystyce prawie zachodu słońca, ale niestety zamiast wielorybów musieli nam wystarczyć niestrudzeni surferzy, których spore stadko pluskało się wzdłuż brzegu.
Sławnej lokalnej Wilmy - ani widu ani słychu - nie zobaczyliśmy...

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Ruszyliśmy ku końcówce drogi - Port Fairy, a potem - omijając Portland - ku Mount Gambier (już w Południowej Australii), gdzie zjedliśmy świetną kolację i zatrzymaliśmy się na noc.
Nie powiem - kolacja o niebo przewyższyła pokój, ale w miejsce hałasującej nagrzewnicy-klimatyzacji włączyliśmy swój grzejnik, a nade wszystko wykąpaliśmy się, co w połączeniu z kolacją pozwoliło zdrowo przespać tę noc i zebrać siły na kolejny dzień podróży.

21 czerwca 2009

Wycieczka do Melbourne - czwartek, 18.06.

Tego dnia jakoś ciężko było nam wstać z łóżka...
Udało się później, niż chcielibyśmy, ale za to droga do ośrodka kwarantanny przebiegła sprawnie (znów z komputerem na kolanach i otwartą mapą Google).

W czwartki zwierzaki można odwiedzać w godz. 10:30-12:00 i 13:00-16:00 i dlatego wybraliśmy ten dzień.

Ośrodek: samochód zostawiamy na parkingu dla gości, meldujemy się u strażnika przy bramie, gdzie wpisujemy się do księgi gości (zostawiając numer telefonu kontaktowego), potem kolejna księga i wpis w recepcji ośrodka. Jeden z pracowników podaje nam numer boksu Popiołka i prowadzi nas na miejsce.

Budynek jest parterowy, jeden z wielu, bo sam ośrodek to dość duży teren i sporo na nim zabudowań. Z korytarza drzwi prowadzą do "pokoi", podzielonych siatką i ściankami działowymi na cztery boksy. W jednym rogu "pokoju" stoi włączony grzejnik, w drugim - krzesło.
Obok Popioła kolejno po prawej - dwa Persy z Wielkiej Brytanii, potem czarno-biały europejski też z UK, Popiół i - po lewej - śpiący królewicz.

Nasz przewodnik otwiera kluczem drzwi, wchodzimy do Popiołka, drzwi się za nami zamykają (przewodnik pokazuje blokadę przy klamce i prosi, by drzwi były cały czas zamknięte). Swojego kota można w czasie wizyty karmić i fotografować, nie wolno tego natomiast z pozostałymi, cudzymi zwierzakami. Przyniesione przez nas zabawki także powinny były uzyskać akceptację i uzyskały takową - tygrys, myszka od cioci Koniczyny i kawałek wykładziny do aportowania zostają ;-)

Od Zdjęcia Bloggera

Popiołek, jak tylko usłyszał nasze głosy na korytarzu, od razu wyszedł ze swojego domku i rozpoczęło się ściskanie, głaskanie i rozmowy. Robiliśmy zdjęcia, oglądaliśmy, jak to nasz dzielniak spędza czas na tej swojej "kolonii".

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Na podłodze jasne płytki, czyściutkie, przy ścianie trzy miski: woda, jedzenie "mokre" (puszka) i suche (w domu dostawał na zmianę, nie żeby naraz dwa do wyboru). Popiół szybko pokazał, że i jedzenie mu smakuje i kuweta działa jak należy ;-) Niedługo potem pojawił się jeden z opiekunów, który z karty odczytał nam, że Popiołek je i pije normalnie, że z kuwetą też obchodzi się jak trzeba, że nie jest specjalnie wyluzowany, ale pozwala się wziąć na ręce i pogłaskać, stanowczo jednak woli sobie siedzieć w swoim domku i pozerkiwać co się dzieje.
Miło i profesjonalnie, szkoda tylko, że nie możemy go już dziś zabrać do domu. Krzywda jednak mu się nie dzieje...

Ale było miło, Popiół chodził sprawiedliwie pomiędzy nami, było głaskanie, mruczenie, sesja fotograficzna, ale przede wszystkim mina: hej, szkoda czasu, wstawajcie! zbierajmy się i chodźmy do domu, zaraz Wam pokażę jak stąd wyjść - tu Popiół ostro kombinował obchodząc swój boks dookoła, ze szczególnym uwzględnieniem okolic drzwi...  
Wyszliśmy tuż przed dwunastą zapewniając, że wrócimy za godzinę. Wyszliśmy, a Popiół czmychnął do domku.

Od Zdjęcia Bloggera

W przerwie zapłaciliśmy rachunek za wynajem naszego mieszkania. Na pocztach działa tu specjalny system elektroniczny automatycznie generowanych przelewów do różnych odbiorców, w tym opłaty za mieszkania fundowane przez rząd Południowej Australii emigrantom w ramach programu wizowego. Podaje się nazwę odbiorcy i unikatowy numer klienta, system generuje resztę. Potem już tylko kwota i wydruk potwierdzenia. Zrobiliśmy to w Melbourne, bo u nas nam zeszło ;-), a w poniedziałek mamy spotkanie w sprawie mieszkania i m.in. musimy pokazać dowód wpłaty ;-) Głupio byłoby nie zdążyć z wpłatą ;-)

Parę minut po pierwszej pojawiliśmy się w ośrodku po raz drugi. Znowu księga, druga księga, do Popiołka już sami. Znowu przytulanki i zdjęcia i mruczanki nawet.

Od Zdjęcia Bloggera

Sielanka trwała, dopóki nie wstaliśmy mówiąc do widzenia i że przyjedziemy za jakiś czas. Kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, Popiołek zaczął płakać tak, jak jeszcze nigdy nie słyszałam, aby płakał... Oczywiście natychmiast poszłam w jego ślady, a serce pokroiło mi się na cieniutkie plasterki...
O dziwo, moje mokre policzki i czerwony nos nie wzbudziły żadnej sensacji, personel jest tu przyzwyczajony, że niejeden z gości wychodzi w ten sposób... Zapewniono nas, że możemy dzwonić lub pisać w każdej chwili, żeby się upewnić, że z Popiołkiem wszystko w porządku.

Plan na "po wizycie u Popiołka" obejmował rzucenie okiem na Melbourne, na ile czas pozwoli.
Zostawiliśmy samochód pod stacją metra i podjechaliśmy na słynny dworzec Flinders.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

To znany punkt startowy dla zwiedzających, a tubylcy umawiają się pod zegarami, tak jak Krakusy pod Adasiem. Zaczęliśmy od rzucenia okiem na niejaką Chloe w pubie Young & Jackson Hotel i podsumowania wrażenia wypiciem kawy i herbaty ;-)

Posileni obejrzeliśmy neogotycką katedrę Św. Pawła, kompleks budynków Federation Square i odwiedziliśmy tamtejszy punkt informacji turystycznej (woooow, bez dwóch zdań, tutaj wiedzą, jak należy to robić!), po czym przeszliśmy na drugi brzeg rzeki Yarra, by tam podziwiając panoramę obu brzegów i kolejne budynki m.in. South Gate i kasyno Crown dojść spacerem do Akwarium.

Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera
Od Zdjęcia Bloggera

Miejsce nas oczarowało i zaczarowało! Jasne, że to pierwszy z odwiedzonych tu ośrodków tego typu, ale wrażenia są cudowne! Wyszliśmy tuż przed szóstą, kiedy to obiekt się zamyka i wciąż czuliśmy niedosyt, mimo dwóch godzin spędzonych w środku. Trudno nam było określić, co podobało nam się najbardziej: sami mieszkańcy akwariów, koncepcja prezentacji zbiorów, organizacja obiektu?
Na szczęście poza wrażeniami wynieśliśmy i filmiki, bo grubość ścian akwariów nie pozwalała robić dobrych zdjęć naszym aparatem.

Oczywiście na zewnątrz dzień już zasnął, zapadła ciemność, więc zrezygnowaliśmy z przejażdżki wokół centrum darmowym turystycznym tramwajem i wróciliśmy metrem po samochód do Spotswood i stamtąd do Ali i Wojtka, którzy czekali na nas z kolacją i kolejną porcją Polaków rozmów wieczornych. My skromnie dodaliśmy tylko wino do kompletu ;-)

Spać trzeba było szybko, bo wyjazd zaplanowaliśmy na siódmą rano następnego dnia - czekała nas przejażdżka The Great Ocean Road i mnóstwo wrażeń.