20 listopada 2008

Koty - odsłona druga

Zgodnie z obietnicą znajoma przywiozła nam małą słodką czarnulkę, długowłosy wynik jakiegoś nielegalnego romansu mamy-z-rodowodem z tatą-tyleż-jurnym-co-nierasowym. Kociaki ewidentnie były dla właściciela problemem, bo wiele dziwnych nawyków kazało nam się domyślać traumatycznych przejść zwierzątka, które na razie mieściło się na dłoni i patrzyło na nas granatowymi ślepkami.

I tak oto w naszym domu pojawiła się Sadza. Bardzo szybko okazało się, że nie jest to druga Michalina, że to my jej powinniśmy być wdzięczni, że z nami mieszka, a co najgorsze, że przesadzamy z tą kuwetą, która jest ewidentnie przereklamowana...
Teraz mam mądrą koleżankę i wiem, że z kłopotem można było sobie poradzić, ale ja za szybko zrezygnowałam... I problem pozostał z nami do końca... Czasem się złościłam, czasem się wydzierałam, czasem się obrażałam i wyganiałam z kolan, czasem płakałam wycierając kolejne kałuże i piorąc rzeczy, których zwykle się nie pierze, a przynajmniej nie tak często...
Oczywiście żadna z powyższych metod nie jest ani mądra, ani humanitarna, ani skuteczna...
Żadna też nie jest rozwiązaniem!
Chudy zaciskał zęby i mówił, że musimy być konsekwentni - nie po to się kota przygarnia, żeby go oddawać, bo brudzi. Przy kolejnych przeprowadzkach mieliśmy nadzieję, że może zmiana miejsca pomoże, ale oczywiście nie pomagała... Ten aspekt naszego życia z Sadzą był upiorny!

Bo poza tym, Sadza była kotem bardzo efektownym, była przylepą i mruczała, ocierała się prosząc o więcej i... robiła przerwy w brudzeniu. Czasem parę dni korzystała z kuwety bez żadnych zakłóceń. Podobała się wszystkim i doskonale o tym wiedziała, była typem kanapowca, nie szło jej skakanie, przewracała rzeczy, ściągała obrus ze stołu - koci wdzięk rozumiała i realizowała inaczej ;-)
A jej oczy z granatowych stały się złotozielonkawe.

Michalina przyjęła Sadzę z odrobiną rezerwy, ale i ze sporym zdziwieniem. Mała była okrutnym dzikusem. Najgorsze były chwile, kiedy dostawały coś do jedzenia. Sadza jadła i warczała, mimo że miały osobne miski stojące w pewnej odległości. Z czasem zainstalowaliśmy im miski na osobnych półkach w szafce w przedpokoju licząc na to, że Michalina będzie do swojej wyskakiwać bez problemu, a Sadza odpuści i dzięki temu każda coś zje. Jak rzucaliśmy im przysmaczki (bardziej to była zabawa niż karmienie, ale wiadomo, jak głodne robią się koty, kiedy ludzie zasiadają do stołu, a na talerzach mają jedzenie. Gdzie tam zawartości kocich misek do takiego makaronu, do ziemniaczków itp.?

O dziwo wszystkie nasze koty bardzo szybko rozpoznały, kto z domowników jest wegetarianinem, a kto nim tylko bywa ;-).
Jedną z ulubieńszych zabaw było rzucanie kawałków warzyw gotowanych na parze, wśród których prym wiodła oczywiście kukurydza. Rzucaliśmy na zmianę, sprawiedliwie - raz jednej, raz drugiej, przy czym Sadza łapała swoje ziarenko i warcząc biegła do.. kibelka i dopiero tam przycupnięta w kątku połykała swój przydział.

Któregoś dnia Chudy uzupełniał miski suchym pokarmem i niestety jeden kawałek spadł koło miski, Chudy schylił się i złapał chcąc dorzucić do miski, ale chyba nie zdążył, bo z krzykiem podniósł rękę do góry - do palca wskazującego przyczepiona była malutka Sadza, która broniąc miski tak ugryzła 'złodzieja', że przebiła się przez paznokieć. Podziwiam Chudego, ilekroć to sobie przypomnę, że tylko poderwał rękę, a nie na przykład odruchowo strzepnął...

Innym razem to ja się nie opanowałam i (wybaczcie szlachetni znawcy tematu!) wytarłam Sadzą zastaną kałużę. Szybko jednak zrozumiałam, że to głupi pomysł był, bo nieszczęśliwy kłębuszek dreptał to tu to tam ciągnąc za sobą mokre sikowe smugi i obficie kapiąc... Złapałam kłębuszek, włożyłam do wanny i wykąpałam korzystając ze sprawdzonego na Michalinie szamponu Timotei. (Potem wzięłam się za przedpokój...). Następnego dnia stwierdziłam z przerażeniem, że Sadza przeszła... łysienie plackowate - poza głową zostało jej tylko trochę szarego puszku i kilka pojedynczych kłaczków w przypadkowych miejscach.
Ze zgrozą patrzyłam i zacisnęłam kciuki, żeby sierść jakimś cudem odrosła...

Koty na zmianę się goniły, "biły" i wylizywały swoje futerka. Odbywały po domu dzikie rajdy i zdecydowanie mniej im przeszkadzało, że znikamy w ciągu dnia na długie godziny.

Pasjonującym odkryciem okazał się balkon. Przylatywały tam gołębie, w skrzynkach rosły kwiatki, w rogu stało akwarium, z którego poprzedni właściciel chyba próbował zrobić kwietnik, ale my nie podjęliśmy tej inicjatywy. Czasem na balkonie suszyło się pranie i tak zabawnie falowało nad kocimi głowami. Michalina z balkonem była obznajomiona i rozsądnie korzystała z danych jej możliwości. Sadza natomiast była najpiękniejsza, ale nie żeby bardzo skoczna i zręczna... Jednym słowem: któregoś dnia usłyszeliśmy kwik i... Chudy musiał pobiec do sąsiada piętro niżej, bo goniąca za ptakiem Sadza przeleciała za barierkę i wylądowała w jego skrzynkach.
I co? I zwichnęła sobie staw w rączce, w nadgarstku.

Nie bardzo pamiętam, czemu pojechaliśmy wtedy na Brodowicza, ale był to poważny błąd. Lekarz, wyczuwalnie na bani, stopniowo dodawał zastrzyki usypiające, bo Sadza wolno reagowała i nie dość szybko zasypiała jego zdaniem. A uśpienie według tego rzeźnika było konieczne, aby założyć gips. I założył! Od pazurów, aż po łopatkę!

Parę dni później powstał dowcip: Co to jest - chodzi po domu i stuka? Sadza z ręką w gipsie, ale pierwsze dni były dramatyczne, bo Sadza nie budziła się z narkozy! Byliśmy przerażeni, zwłaszcza że w fazach płytszego snu była bardzo niespokojna i pokwikiwała, jakby z bólu albo ze strachu. Trzymając mocno jej łapy przed sobą, żeby wierzgając nie zaczepiła mnie pazurem, przytulałam ją do piersi licząc na to, że ciepło i znajomy zapach pomogą jej do nas bezpiecznie wrócić.

Wtedy też zrozumieliśmy z Chudym, jak pusty jest dom, kiedy nikt nie wita przychodzących w przedpokoju...
Sadza na szczęście wróciła i chodziła po domu stukając, na początku metodą ,na koło zamachowe', potem podskakując i podnosząc zagipsowaną łapę w przód, jakby sama sobie wskazywała kierunek marszu. Gips jednak nie pasował jej zupełnie, więc po najkrótszym możliwym czasie Chudy odciął kawałek z góry aż do połowy łapy i okazało się, że rzeźnik zakładając gips zawinął futro Sadzy na okrętkę, więc przy ruszaniu nogą pociągała się za sierść wlepioną w gips. Oczywiście już do ostatniego kawałka gips zdejmował Chudy w domu, a do kontroli pojechaliśmy już do naszego weterynarza (od krzywego kręgosłupa Michaliny ;-)

W przypadku Sadzy nie czekaliśmy na włączenie się syreny kobiecości, ale zakładając w przybliżeniu, kiedy kończy sześć miesięcy, pojechaliśmy na operację. I tu klops: w te klocki lepsza była żona naszego weterynarza, ale akurat wtedy była poza miastem na dłuższym kontrakcie. Więc operował on i chyba nie był to najbardziej udany zabieg, bo i zasypianie nie poszło jak trzeba (sterylizacja była wcześniej niż gips), i Sadza chyba cosik widziała i cosik czuła, bo potem w domu kiedyś nogi chciała pogubić, jak zobaczyła Chudego w białym szlafroku...
Ja zresztą też źle zniosłam tę operację, bo najpierw trzymałam Sadzę, póki nie usnęła na stole, a potem Jacek pokazał mi po kolei, co tam ze środka powycinał.
Dobrze, że trzymałam się stołu i że umiem nie widzieć patrząc...

Czytelnik czytający wcześniejszy post o Michalinie na pewno zwrócił uwagę na pojawiający się czas przeszły. No właśnie... Któregoś dnia zastałam w domu kilka kałuż, ale przez moment straciłam pewność, czy na pewno winowajczynią jest tylko Sadza. Dałam się zwieść zupełnie niepotrzebnie, ale przeważyły emocje. Za karę wyrzuciłam oba koty na balkon i zamknęłam drzwi. Zamknięte drzwi (poza wejściowymi) zawsze budziły protesty, więc koty wiedziały, że się gniewam. Po paru godzinach, jak już posprzątałam i nieco ochłonęłam otworzyłam drzwi balkonowe i znalazłam za nimi tylko Sadzę. Złapałam pudełko z suchym i pobiegłam na dół, by tam do wieczora chodzić potrząsając pudełkiem i wołać Michalinę.

Nie udało mi się Michaliny odnaleźć. Przeżywałam to strasznie, bo bardzo ją kochałam. Co gorsza, wtedy akurat nie było w domu Chudego, więc było mi podwójnie samotnie.
Do dziś mam jednak nadzieję, że ktoś wtedy Michalinę przygarnął i że znalazła nowy pełen miłości dom.

Zostałyśmy zatem we dwie z Sadzą, a ja umierałam z tęsknoty za dwójką nieobecnych domowników i usiłowałam nie przelać złych emocji na Sadzę...

Sadza uwielbiała głaskanie, ale nie lubiła głaskania po brzuchu, uwielbiała też aportować. I wymyśliła tę zabawę sama, a potem przyszła i nas dokooptowała do zabawy.
Otóż, przy jednej z framug Chudy wykończył położenie wykładziny wstawiając małą prostokątną wklejkę. Wiadomo, że nikt tak sprawnie jak kot nie odnajdzie przyklejonego fragmentu i nikt nie włoży tylu starań co kot, by ten fragment odkleić i wykorzystać do czegoś zupełnie innego.
I tak w naszym domu pojawiły się zabawki zwane myszami, które aż do czasów młodszego kolegi Sadzy były kawałkami ciemnozielonej wykładziny ;-)
Sadza aportowała z werwą, pokrzykując dzielnie i potrafiła się dopominać o jeszcze i jeszcze. Z czasem elementem zabawy stało się odsuwanie sofy od ściany i wrzucanie myszy za tę sofę.

Sadza uwielbiała też być wypasana. Chodziła na trawę, w pewnym momencie wręcz się tego domagała. Wypasanie polegało na skubnięciu kilku trawek, na pożeraniu motyli, jeśli nie dość szybko zareagowałam, a także na wyszukiwaniu zapachów innych kotów. Uwielbiała się wytarzać w miejscu, gdzie znalazła taki zapach, ciągnęło ją do piwnicznych okienek, do piwnicy w klatce schodowej, do miejsc, które zwykle obsikują psy.
Taka z niej była arystokratka!

Sadza była też postrachem roślin doniczkowych. I nie dlatego, że je podjadała, tylko dlatego że robiła sobie z doniczek dodatkowe kuwety. A ja nie zawsze na czas umiałam się zorientować i przenieść roślinę wyżej, poza zasięg nieskocznej Sadzy.
Była dość kiepska w łapaniu much, za to większość złapanych zjadała i w tej kwestii tworzyła spółki z pozostałymi domowymi kotami.

Kiedyś, jak była jeszcze całkiem malutka, wieczorem do mieszkania przez balkon wleciał spory żuk. Trochę się przestraszyłam, bo był dość spory i buczał całkiem głośno. Sadza wyczekała moment, kiedy leciał dość nisko i z niebywałą, jak na nią, szybkością i precyzją przycisnęła go łapką do podłogi i pożarła warcząc głośno.
No byłam w szoku, że jej się ten żuk w ogóle w pysku zmieścił.

Przeżyliśmy ze sobą prawie dziesięć lat.
Aż w końcu przyplątała się choroba nerek.
Było dramatycznie, walczyliśmy u super specjalisty poleconego przez Kochaną Elę - karmicielkę wesołej kociej gromadki. Lekarz podawał na zmianę kroplówki i zastrzyki i lekarstwa, i kazał karmić na siłę i podawać wodę strzykawką...
Było smutno i łzawo, serca krajały nam się na plasterki, Sadza cierpiała, ale dość długo rozumiała nasze starania. Chudy na siłę podawał jej jedzenie, bo sama jeść nie chciała/nie mogła? A kot, jak nie je, to bardzo szybko mu się organizm rozregulowuje i jest coraz gorzej.
Podawane leki już nie działały, bo wiek robił swoje i w końcu lekarz przedstawił opcje i jedną z opcji było uśpienie...
To Chudy pojechał z tą wizytą, to Chudy był z Sadzą do końca trzymając rękę na jej futrze i to On odebrał sztywniejące ciało, to On ją zakopał i to On opowiedział mi wieczorem o wszystkim.

I było nam tak okropnie smutno, bo to był jednak wspólny kawał czasu i choć wiele złego się wydarzyło, to były też fajowe, radosne, śmieszne i wzruszające momenty.
Odczuliśmy ulgę, że koniec kłopotów z brudzeniem, ale nieporównywalnie większy był żal, że straciliśmy jednego z Domowników...

1 komentarz :

Unknown pisze...

No i oczy mi się spociły... O Twoich kotach już kilka razy słyszałam, ale teraz dowiadując się o nich więcej, wyobraziłam sobie co musieliście czuć, gdy odeszły :(
Tosiek mnie tu przytula i mruczy ale i tak mi smutno. Buuuu.