8 listopada 2008

O Owocówce

... jest to Chudzielce story, (...) jasne, że Chudzielce żyją w jakimś kontekście, że Chudzielców otaczają różni ludzie - mniej i bardziej bliscy, mniej i bardziej ważni, mniej i bardziej mądrzy, bogaci, szlachetni, piękni itp…
 
Dziś trochę kontekstu.  

Chudzielce story nie istniałoby bez Owocówki. Owocówka to magiczne miejsce, nasze mini mieszkanko - pełen ciepłych kolorów etap na drodze ku Domowi.

Tu się poznawaliśmy, tu przeżywaliśmy pierwsze fascynacje sobą, tu Chudy po raz pierwszy wypił litr herbaty podczas jednej wizyty, tu w kuchni palił papieroski z moją Babcią i starał się utrzymać przy życiu po wypiciu kawy - szatana spreparowanego przez Babcię, która sypnęła tak porzonnie, od serca...

– wtedy co prawda nie była to jeszcze Owocówka. Adres ten sam, ale w tamtych czasach było to mieszkanie Babci i Dziadka, z którymi spędziłam kawał życia, i którzy wiele mi tu dali siebie i swojej miłości, mądrości życiowej, ciepła i absolutnego wsparcia podszytego masą zaufania. Na szczęście Chudy miał szansę ich poznać, polubić, pewnie nawet pokochać…
Potem zabrakło Babci, jeszcze później zabrakło Dziadka.
Żyją sobie w Lepszym Świecie i wreszcie nie mają zmartwień, wreszcie się Biedusie nie przejmują, skupiają na sobie, a nie na innych i wyprawianych przez niech głupotach. Mieszkanie zostawili nam, ku niezrozumieniu tego świata i niektórych jego mieszkańców…

Mieszkaliśmy wtedy (gdy odszedł Dziadek i gdy zostawienie nam mieszkania stało się faktem) z Chudym w całkiem sympatycznym lokum, wyremontowanym sporym nakładem sił, pomysłów, czasu, chęci i zaangażowania, wymoszczonym w klimatyczne gniazdko, ale nie swoim. Zapadła decyzja o przeprowadzce. O przejęciu i zadomowieniu mieszkania, ale o stworzeniu go na nowo dla nowych mieszkańców.
Remont był totalno-kapitalny. Chudy dowodził ekipą, fachowcy zwracali się do Niego nie jak do Inwestora (tę rolę przejęłam ja, bo też chciałam jakąś rolę), ale jak do Kierownika Projektu. Przedsięwzięcie od początku dzielnie wspierał Tata Hobbit, o którym w innym poście napiszę więcej. Ja mieszkałam jeszcze w poprzednim mieszkaniu i pojawiałam się na wizyty-wizytacje, zawsze wcześniej zapowiedziane i uzgodnione ;-)
Na samym wstępie mieszkanie zostało wyczyszczone do gołych ścian i opróżnione ze wszystkiego-co-było-wcześniej.
Po tym wstępnym ogołoceniu jednym z pierwszych fachowców, jacy się pojawili była Fachowa Lidia. Lidia jest specjalistą w zakresie feng shui i przyszła, by nam pomóc uporządkować nasze pomysły i podszepty intuicji tak, aby energia tego miejsca była optymalna dla jego mieszkańców.

Taka konsultacja jest otoczona mgiełką tajemnicy i magii, powiewem mało znanej nam starożytnej kultury i wiedzy, którą komercja zdążyła już przeżuć, nadszarpnąć, przeinterpretować 'na nasze' i poważnie zamącić w temacie, choć zalecenia przekładają się na praktyczne zdroworozsądkowe wskazówki.
Lidia chodziła z chińskim kompasem i notatnikiem wokół bloku, a potem po mieszkaniu, a obecny podczas tej wizyty Tata Hobbit mruczał pod nosem swoje komentarze, że kto to widział, co to jest, co ona tu się wtrąca i wymyśla i że noo, napeewno. Lidia dzielnie udawała, że mruczenia nie słyszy i absolutnie nie domyśla się treści. Czuła jednak od początku, że wiemy po co Ją zaprosiliśmy i chcemy wysłuchać Jej zaleceń, co mam nadzieję pomagało ;-)

Rewolucje były dwie: dwoje drzwi miało się otwierać w innym kierunku niż zaplanowaliśmy, więc trzeba było przełożyć wyłączniki światła (montował je Specjalista Tata Hobbit dzień wcześniej ;-) i (to była bomba, a mina Taty Hobbita - bezcenna ;-) kuchenkę należało przestawić pod ścianę przeciwną niż obecnie (co wiązało się z ciągnięciem instalacji gazowej o pół kuchni dalej...).

Parę dni później dostaliśmy piękne opracowanie w twardej okładce z opisem przyszłej Owocówki i zaleceniami Lidii, co gdzie jak najlepiej poustawiać i jakie kolory sprzyjają poszczególnym strefom.
Ekipa dołączyła do Chudego i Taty Hobbita, przystąpiono do wymiany instalacji, do kładzenia nowych, czyli przygotowywano grunt do wykorzystania poczynionych przez nas zakupów podłogowych.

Kupiliśmy zestaw: panele, gres na podłogę (mrozoodporny, bo żadne inne płytki nam się nie podobały) i drzwi wewnętrzne układając je sobie w sklepie w zestaw jedno koło drugiego, żeby zobaczyć jak grają razem. Cudownie, bo co najmniej trójka mijających nas klientów uznała przy tym Najmilszego z Moich Mężów za pracownika sklepu i poprosiła Go o pomoc w wybieraniu swoich rzeczy, aby i im tak pomógł dopasować ;-)
Ustawiliśmy dwa zestawy i ostatecznie wygrał ten cieplejszy beżoworóżowy, a nie chłodniejszy beżowoseledynowocytrynowy ;-)

Kolejnym etapem były ściany, które wygładzone i wzbogacone o kartongipsowe elementy czekały na kolory. Z próbnikiem Pantone pojechaliśmy do sklepu, by odczytać zalecenia Lidii podane wg próbnika Beckersa, pomyśleć w Pantone i przełożyć z powrotem na Beckersa i inne próbniki innych producentów (wrrrrrrrr, bo nie może być jednolicie...). Odcienie zostały wybrane, farby zakupione, a potem... zobaczyłam już efekt końcowy.

I wtedy Owocówka została Owocówką.
 
Przeżyłam totalne zaczarowanio-oczarowanie, bo: primo - do tej pory mieszkaliśmy zawsze wśród białych ścian, secundo - wybierając odcienie spodziewałam się na gotowych ścianach delikatnych pasteli. A tu feeria owocowych barw: niedojrzały banan z kapką pistacji sąsiaduje z bananem dojrzałym z domieszką miodu oraz z bananem dojrzałym z kapką cytryny, z trzeciej strony mango, które sprawiło, że beżowe panele poróżowiały, a słoje widać teraz jako wiśniowe - cuuuda, bo banan z cytryną te same panele pokolorowały zupełnie inaczej, jakby brunatnozielonkawo.


Efekt jest pogłębiony dzięki temu, że sufity mają kolor ten sam co ściany, bez żadnego odcięcia. Kolory sąsiadując ze sobą bawią się swoim sąsiedztwem i czarują oko pokazując swe różne wersje w zależności od pory dnia, ilości słońca za oknem, wyboru zapalonego w jakimś miejscu światła. W miarę rozwoju Owocówki do kolorowej zabawy dołączyły lampy, meble i rolety na oknach oraz rośliny - baaajka.
Owocówka jest dziełem grupki ludzi, ale najbardziej jest dziełem Najzdolniejszego z Moich Mężów.
W miarę jak powstawała, wdrażał swoje kolejne pomysły i projekty, nic nie zostało tu po prostu przywiezione ze sklepu i zamontowane. Kolejne elementy były odpowiednio modyfikowane i wpasowywane w tworzoną całość.

Na przykład kuchnia - kupiliśmy gotowy komplet do zabudowy z ekspozycji. Po obejrzeniu jej w sklepie miałam oczy pełne łez... Tak mi było żal, że ograniczenia finansowe skazują nas na ten komplet, że zwycięża zdrowy rozsądek, a nie estetyczne zachciewajki.
Potem Najmilszy zakupioną kuchnię składał prawie tydzień...
Niezadowolona, niecierpliwa kręciłam głową, kiedy po raz kolejny na pytanie: a co dziś robiliście? słyszałam niezmiennie: kuchnię. - Na żywo? - Nie, jeszcze na papierze.

Chodziło m.in. o to, jak na minipowierzchni zmieścić jeszcze zmywarkę. A jak już (nie do końca zadowolona) znalazłam szeroką na 45cm, to Miły Mój popierający opinię, że jeśli już, to 60cm, znalazł rozwiązanie i zadzwonił, że można szukać 60cm.
Zmywarka była zachciewajką Najmilszego od zawsze, z której ja od zawsze się śmiałam, ale na dziś przyznaję, że fajnie jest mieć zmywarkę w kuchni ;-)) Na szczęście Mój Obecny Mąż takie rzeczy wie z góry, bez sprawdzania.




Kiedy zobaczyłam naszą kuchnię, zaczarowało mnie po raz kolejny - to nie było tamto okropieństwo z ekspozycji! Najmilszy nie tylko pomieszał elementy po swojemu, ale uzupełnił o dodatkowe. Ocieplił ją, dofunkcjonalnił, dodał światło i uczynił częścią Owocówki.
Zresztą kuchnia to dziś bardziej królestwo Najlepszego z Moich Mężów niż moje, ja tam tylko czasem goszczę ;-)

W minikuchni oprócz zmywarki znalazła się nasza parę lat wcześniej kupiona lodówko-zamrażarka prawie pod sufit, nowa pralka (jeśli kuchnia jest mini, to łazienka jest megamini ;-) oraz kuchnia z piekarnikiem. Super, ostatnie dwa sprzęty mieliśmy do własnego użytku nowe po raz pierwszy w życiu - ale frajda po latach współpracy z poczciwymi starociami oferującymi przeróżne niespodzianki.

W miodowobananowej kuchni fronty są raczej gruszkowe (wbrew kolorowi, jaki pamiętam z ekspozycji), a blaty - czekoladowe. Ku mojej radości okazało się, że nad kuchenką i nad zlewem możemy położyć płytki, a radość wzrosła, kiedy znaleźliśmy takie maluszki w odcieniu i stylu dużych podłogowych.
W sypialni najpierw pojawiła się przywieziona z poprzedniego mieszkania szafa wnękowa na całą ścianę. Najmilszy zbudował ją na wymiar do poprzedniego mieszkania, więc tutaj musiał ją przerobić. Owocówka jest wyższa, a ściana szersza. Wcześniej szafa była po prostu ruda, teraz przyjęła nieco różowego ciepła od ścian i sufitu. Magia!

Łóżko mogłoby także przyjechać, ale postanowiliśmy skorzystać z pretekstu i zamiast dotychczasowych dwóch materaców 90cm kupić jednak jeden szeroki i zrezygnować z uciechy pt. dziura na środku powierzchni do wspólnego spania. Na szczęście na dotychczasowe łóżko znalazł się chętny, więc Miły Mój zbudował nowe po tym, jak kupiliśmy materac 160cm, bo 180cm nie było od ręki bez czekania na zamówiony towar. Łóżko ma fengshuiowy zagłówek i cztery szuflady pod spodem, co ważne przy minipowierzchniach ;-) Po bokach są miniszafki z megaminiszufladkami.



Parapet został obłożony płytkami podłogowymi - tak samo w pokoju dziennym. Tylko kuchnia ma parapet taki jak blaty robocze.
Meblarskie dzieła Najmilszego służą nam także w pokoju dziennym - biblioteka na prawie dwie ściany i prawie sięga sufitu - też przywieziona z poprzedniego mieszkania i też została zmodyfikowana; w łazience - nietypowy kolor mdf-u został ślicznie dobrany do koloru ścian, a te wcześniej do koloru płytek, które - obok drzwi wejściowych i okien - pamiętają jeszcze Dziadka (ale Babci już niestety nie) oraz w przedpokoju.




Przedpokój sławi Najzdolniejszego z Moich Mężów nie tylko wspomnianymi szafkami, ale przede wszystkim podsufitową półką z kartongipsu i jej fantazyjnym oświetleniem oraz 'postumentem' wyłonionym dzięki wykuciu sporej części ściany.
Na wnęce mieszka Budda z brzuchem do głaskania.

Dumni też jesteśmy z pomysłu kompozycji z luksfer, które nieco doświetlają przedpokój i wspierają magię mieszających się kolorów.





Czarodziejskie wnęki mamy także w kuchni, też wydarte grubym ścianom - prawa jest dedykowana mnie (książki kucharskie, ale wykorzystanie nie jest ograniczone do pierwotnej adresatki dedykacji ;-), a lewa Najmilszemu, bo tam panuje chłodek odpowiedni dla win, które dostały urokliwe przegródki.
Okna zasłaniamy roletami, których kolory współgrają z kolorami ścian, parapety zastawione są roślinami spragnionymi światła, a na zewnątrz ozdabiają je zielone metalowe płotki.
Mając pierścień Arabelli zmieniłabym przede wszystkim rozmiar naszego minimieszkanka na większy, pewnie dodałabym kilka drobiazgów, ale mieszanka fachowości Lidii, Taty Hobbita, ekipy, a przede wszystkim wizja i umiejętności Najlepszego z Moich Mężów złożyły się na przyjazną przestrzeń, pełną ciepła i funkcjonalną, bardzo naszą, do której chce się wracać i gdzie chce się być, żyć i przyjmować bliskich, gdzie chce się gotować i celebrować posiłki.

2 komentarze :

Czyzby normalne zycie we Francji? pisze...

Czytajac opis Owocowki, mozna sie zaslinic :)
Pyszny opis!
Sle calusy
Patka

k911 pisze...

ja błagam o zdjęcia Owocówki na sama_wiesz_gdzie ;-) po prostu jest u Was bajkowo...
k911