28 listopada 2008

Dlaczego tak mało...

... powiem krótko: Maja Baranek ;-)

26 listopada 2008

Narodziny Mai Baranek

Przejrzałam zapiski i okazuje się, że nie wspomniałam o dość ważnym wydarzeniu ubiegłego tygodnia.
Otóż, pewnej bezsennej nocy w głowie mej narodziła się Maja Baranek.
Z jednej strony nie chciałam, aby coś wybiło mnie z nastroju tego twórczego rozedrgania, z drugiej strony martwiłam się nadchodzącym dniem, bo pracować trzeba, a pospać wcześniej też warto ;-), z trzeciej strony trochę się obawiałam, ile z radosnej twórczości śródnocnej dotrwa do momentu, kiedy siądę by spisać rezultaty nocnych olśnień...
Któregoś dnia będzie tak, że będę mieć zawsze na tzw. podorędziu laptopa, którego po prostu włączę i wrzucę od razu.

I cóż - siedzę i piszę, i cieszy mnie to bardzo bardzo, i już obmyślam, co będzie dalej, bo o ile w pisaniu bywam nienajgorsza-chyba-czasem ;-), a w każdym razie wiem, na czym to mniej więcej polega (to takie gadanie, tylko się stuka w klawisze i nie widać min słuchaczy ;-), o tyle w zamartwianiu się jestem najlepsza na świecie (jak nie, to w czołówce jestem na pewno ;-).
Mnie samą bawi świadomość, że mając na dziś napisanych dziesięć stron, zastanawiam się, do ilu wydawców przyjdzie mi się zwrócić, ilu się odwróci, a jeśli mi będzie dane usłyszeć odpowiedź, to na ile będzie ona do przeżycia z godnością ;-)

Jeśli ten post nie osiągnął jeszcze wyżyn dowcipu, to dodam jeszcze jeden smaczek: jak się uda z Mają Baranek, to pomyślę nad ciągiem dalszym, ale poza Mają Baranek od dawna mam mglisty pomysł i megaochotę na drugą książkę.
Ale o tym dopiero, jak (i jeśli w ogóle) projekt Maja B. się powiedzie.

Ukłon w stronę Czytelnika

W miarę jak rośnie moje doświadczenie jako autorki bloga (no, nie żeby to było jakieś nic - w końcu bloguję już ponad miesiąc - u ha ;-), nasuwają mi się kolejne spostrzeżenia na temat podobieństw i różnic z pamiętnikiem tradycyjno-zeszytowo-szufladowym.
Otóż, doświadczenie potwierdza, że blog jest pisany w dużej mierze dla innych, a raczej: pod czujnym okiem Życzliwych Czytelników.
Co rusz łapię się na tym, że obmyślam, o czym by tu moim Czytelnikom napisać.
Wyczekuję komentarzy, jakąkolwiek drogą by nie docierały.
Ba, Czytelnicy skuteczniej pilnują nietworzenia dziur = nierobienia przerw w zapiskach, niż sama kiedykolwiek byłam to w stanie sama sobie narzucić ;-)

Dziś pomyślałam, że napiszę o butach, damskich butach i to w dodatku zimowych.
I nie chodzi bynajmniej o to, że chodzą za mną pewne-brązowiutkie-pokuski, ale o to, że z radością wielką stwierdzam, iż obuwie prezentowane na krakowskich ulicach przez kobiety w różnym wieku to całkiem ciekawy i urozmaicony zbiór. Przełamany został monopol czerni, a nawet czerni i brązów. Widać przeróżne kolory, radujące oczy jako osobny byt, albo jako komplet z torebką, szalikiem, czapką, czasem płaszczem lub kurtką. Różne są też zarówno wysokości, jak i kształty obcasów. Cholewki mają różną wysokość, szerokość i są zdobione na wielorakie sposoby - pojawiają się przeróżne klamry, paski, aplikacje i wywinięcia, a nawet ozdobne hafty - pełne i tylko po konturach.

Co ciekawe, stopień fantazyjności obuwia nie jest porządkowany przez wiek (myślałam, że najodważniejsze będą młode dziewczyny i tylko one wybiorą bardziej szalone wzory), nie chodzi chyba też o stopień zamożności właścicielek (jasne, to może być złudne - oceniać czyjś stopień zamożności po wyglądzie, ale przyjmijmy tak na oko, intuicyjnie).

Ewidentnie zmienił się rynek! Panie, mając do wyboru więcej różnych wzorów, mając dostęp do sprzedawców w tradycyjnych sklepach, ale i w Internecie, odchodzą od dawnego wzorca praktyczności, próbują nowości i - jak sądzę - z radością przekonują się, że taka nowość może być i ładna, i wygodna, i zabawna, i ciesząca oko.
I na przykład moje oko cieszy to bardzo.
Tym bardziej, że sama jestem, jeśli nie niewolnicą, to przynajmniej zadeklarowaną zwolenniczką klasycznych rozwiązań ;-)

25 listopada 2008

Zima w Grodzie Kraka i nie tylko

W sobotę przyszła zima. Przyszła bardzo nastrojowo i starczyło tego nastroju na cały weekend. Śnieg przykrył drzewa, na jakiś czas także trawniki i żywopłoty, i pozwolił nam się przedświątecznie rozmarzyć... Płatki tańczyły w powietrzu, słońce świeciło, a śnieg nie topniał od razu, bo padał całkiem gęsto, ładnymi, dużymi, miękkimi płatkami.
Chudy Mąż zaczął w związku z zimą i śniegiem wcześniejsze wychodzenie z domu do samochodu - ja kończę makijaż, wychodzę, a tam samochód już cieplutki. Ale nie żeby odśnieżony - część robią wycieraczki, a część - umiejętne uchylanie szyb i podgrzewanie lusterek. Słowo daję: młodnieję razem z Nim, jak widzę te zabiegi chroniące przed użyciem miotełki i skrobaczki do szyb - to byłoby takie konwencjonalne ;-))

Drogowcy - odpukać - wzięli sobie do serca zeszłoroczne wpadki i udostępnili kierującym drogi i ulice.
Szkoda, że politycy nie wzięli przykładu z drogowców i nie skupili się na swych podstawowych zajęciach... Jedna posłanka przed atakiem zimy zabezpieczyła się herbatką z prądem (może nawet z pominięciem herbatki...) i tak oto zabezpieczona udała się do pracy (bo czymże innym jest sejm dla posłanki?) - i co? I kolega poseł z tej partii skontrował na odlew z właściwym sobie wdziękiem (?), że on to nie tak zabezpieczonego widział takiego jednego posła z PO, i też w sejmie go widział...
Dla dopełnienia obrazu polskiej polityki wypełnionej wyrazistymi sylwetkami nasz prezydent tym razem błysnął w Gruzji, gdzie prawie wywołał wojnę głosząc światu, jak to on uchem swem wykształconem (po wojskowemu) potrafi rozróżnić serie z broni maszynowej i orzec ponad wszelką wątpliwość, czy one rosyjskie były, czy nierosyjskie.
I nie dość, że umie rozróżniać, to na konferencji prasowej ogłosił czem prędzej, co jego wykształcone ucho rozpoznało...
No i jakby kolps mamy...

Dojrzewają we mnie ochoty piernikowoświąteczne...
Czas już ku temu odpowiedni, śnieg za oknem dodatkowo mnie zachęca.
Rzuciłam dziś wstępne hasło znajomym Artystom Czarodziejom , których z dumą wielką zaliczamy do grona naszych przyjaciół ;-) W ich magicznym domu przywoływaliśmy minionej wiosny Wielkanoc malując i zdobiąc na sposoby wszelakie jaja świąteczne. Pyszna zabawa i superowe spotkanie towarzyskie.
I teraz Ania zgodziła się ze mną, że robienie świątecznych pierników w ludzkiej kupie sympatycznej też będzie miłe i stymulujące ze wszech miar. Suuuper.
Dzięki Mojej-Wirtualnej-Rodzinie, która jest skarbnicą wiedzy wszelakiej, mam już nie tylko przepisy na świąteczne pierniki, ale i namiary na Allegro do piernikowych ozdób: lukru, koralików, perełek, guziczków itp.

Wczoraj realizowałam cotygodniowy projekt piekarnia i... jemy pieczywo z zamkniętymi oczami ;-) Po pierwsze: takie pyszne, że oczy się same z rozmarzenia zamykają, ale po drugie: całe szczęście, bo z wyglądu to mi pieczywko wyszło takie sobie.
A dlaczego?
Ci, którzy czytali książki o domu nad Rozlewiskiem, przypomną sobie zapewne, jak to Małgosia chleb z Mamą piekła i jak to się dowiedziała, co i jak z tym chlebem i że czasem kobieta powinna raczej pójść do sklepu ;-))

22 listopada 2008

Obrazek o tych, co lubią koty...

Pojechaliśmy kiedyś do znajomych mieszkających w okolicy Krowodzy-Górki. 
(Dla tych, którzy nie znają Krakowa: jest to punkt A, za chwilę pojawi się punkt B, bo będzie nam potrzebny do historyi o przejeździe z punktu A do punktu B i z punktu B do punktu A ;-)

Sympatyczny wieczór, my w świetnych humorach, toczą się opowieści i wieczór rozwija się cudnie.
Pech chciał, że Najmilszy z Moich Mężów umówił się wcześniej do dentysty, potem dentyście się coś w grafiku pozmieniało i wizyta Chudego przesunęła się i wpadła w środek zaplanowanych odwiedzin u znajomych. 
Trudno, Chudy zdecydował, że pojedziemy z wizytą, w trakcie On wyjdzie, załatwi, co trzeba i wróci z powrotem.

Nadszedł moment, Chudy przeprasza, że dentysta itd. 
Znajomi pytają: a przyjechaliście samochodem? 
Nie - odpowiada Chudy - Pojadę autobusem. 
- No, ale gdzie? 
- Do Huty, na Aleję Róż. (To jest zapowiadany punt B, czyli przeciwległy koniec Krakowa ;-) 

Tu gospodarze wyraźnie się zmartwili oceniając odległość, plus MPK, plus długość zwyczajowej wizyty u dentysty - nic to, trudno, Chudy pojechał.

Tak się złożyło, że tuż przed Jego wyjściem rozmowa zeszła na koty, więc błyskawicznie: na nasze koty, bo gospodarze zwierzęcia żadnego nie posiadali byli. 
Mówiłam głównie ja, Chudy się zaczął zbierać do wyjścia.

...Minęło czasu mało-wiele, Chudy wrócił, wciąż jeszcze nieco spuchnięty po znieczuleniu, a ja - spiekłam raka, bo... nadal mówiłam o kotach...

20 listopada 2008

Koty - odsłona trzecia

Kiedy Sadza weszła w fazę niedźwiedzienia - spała całymi dniami i wydawała nam się coraz bardziej puchata i coraz bardziej rozkojarzona - rozpuściliśmy wici wśród naszych znajomych, że szukamy do domu rudego kocurka - chętnie znajdy okołośmietnikowej.
Któregoś dnia zadzwoniła jedna z koleżanek z nowiną, że jej znajoma - pani Magda-kocie pogotowie ratunkowe - ma w domu kotkę z kociakami do wydania i chyba jeden mógłby trafić do nas. Dała nam jej telefon i pożegnała się obiecując trzymać kciuki.

Wtedy jeszcze nie mieliśmy w domu telefonu stacjonarnego (skutki niefrasobliwości poprzedniego lokatora-dłużnika) i dzwoniliśmy z publicznych budek. Wyszliśmy zadzwonić, z nastawieniem, że załatwimy sprawę szybko, bo w telewizji lada moment rozpoczynało się Żądło . To ja wykręciłam numer i zadałam pytanie i... utknęłam. Kobieta opowiadała o kociaku takie cuda, że nie śmiałam przerwać, słowotok płynął nieprzerwanie, Chudy robił miny, a ja nie byłam w stanie sobie wyobrazić tego opisywanego kociaka ;-)

Według mojej rozmówczyni kotek nie był rudy, ale miał sierść capuccino-rudo-białą, przy czym białe włosy były wyraźnie dłuższe od reszty okrywy... nie pamiętam dalszych szczegółów, ale lokalizacje poszczególnych plam koloru brzmiały fantastycznie. Udało się jakimś cudem zakończyć rozmowę i dobiegliśmy na film, nawet nie bardzo spóźnieni.

W umówionym dniu pojechaliśmy obejrzeć kotka z nastawieniem, że szkoda czasu i nie wiadomo, jak długo przyszłoby nam czekać na rudzielca, więc skoro jest ten do wzięcia, to go weźmiemy i już.

Pojechaliśmy, zobaczyliśmy i wróciliśmy z kotkiem do domu.
Nawiasem mówiąc, w ciągu kolejnego miesiąca odebraliśmy trzy telefony na temat rudego kocurka do wzięcia ;-)

Pani Magda okazała się osobą absolutnie zakręconą, chociaż w pozytywnym sensie, a nasz kotek oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Śmiało wyszedł się pokazać i przywitać. Chętnie wskoczył na ręce do głaskania i przytulania. Dostaliśmy na drogę masę dobrych rad, kocie błogosławieństwo, podkoszulek z kociego posłania ze znanym zapachem, żeby mały nie tęsknił i... pojechaliśmy. Aha: przed wyjazdem potwierdziliśmy, ze będzie miał na imię Popiołek, bo... barwna opowieść przez telefon sprowadziła się do tego, że nasz kot jest biało-szary (kto zna niejakiego Kluska, ten mógłby uznać Popiołka za jego starszego kuzyna ;-)

Kiedyś nam zginął, bo zeskoczył z parapetu i w amoku gdzieś pobiegł (wrócę do tej historii, bo ma fajny i uczący finał ;-) i wówczas jak go szukałam, wpadłam w panikę, że tak wiele jest kotów o podobnym umaszczeniu i być może nie rozpoznam Popiołka, jak się do mnie sam nie odezwie.
Racja, ale nie jest beznadziejnie: kiedy Popiołek siedzi w pozie: "grzeczny kotek", czyli wyprostowane rączki razem na stojaka, wtedy szara plama z dwóch połówek na dwóch rączkach tworzy kółko.
Ha! Taki jest ten nasz Popiołek!

W domu opadły nam szczęki, bo Popiołek od samego progu okazał się wielkim grzeczniaczkiem i super-domownikiem. Pokazaliśmy mu najpierw całe mieszkanie po kolei, potem w kuchni postawiłam go na podłodze przy miskach tłumacząc: Tu jest miska z wodą do picia i miski z jedzeniem - na co Popiołek potwierdził podchodząc do miski z wodą i grzecznie robiąc chlip-chlip, a następnie próbując kęsek z miski jedzeniowej. Po każdej akcji podnosił główkę patrząc mi w oczy, jakby z pytaniem, czy dobrze zrozumiał ;-) Potem poszliśmy do łazienki i tak samo pokazałam kuwetę - na co maluszek wdrapał się na wysoki dla siebie wtedy brzeg, wpadł do kuwety do środka i machnął pokazowo-powitalne siku ;-)
Umarliśmy z Chudym z wrażenia, i tak już zostało ;-)

Sadza przez pierwszy wspólny weekend trochę na niego polowała, ale wtedy mały spryciarzyk uciekał jej pod szafkę RTV - był taki malutki, że mieścił się pod dolną półką i Sadza mogła tam grzebać za nim łapą do woli ;-)
Zainspirowany ich zabawami Chudy zbudował kotom kocią willę z pudełek po Avonie. Willa była trzypiętrowa i trzywarstwowa wgłąb i miała w środku powycinane otwory, które pozwalały przechodzić między pudełkami-pokojami i z piętra na piętro, ale nie wszyscy mogli przechodzić przez wszystkie otwory ;-) Na bokach kilku pudełek Chudy powycinał otwory w literach "o" w słowie AVON - w te otwory mieścił się łebek Popiołka. Willa meblowała nasz duży pokój przez dobrych kilka miesięcy i była bardzo lubianym terenem zabaw ;-) Oczywiście po pierwszym weekendzie szybko narodziła się przyjaźń to znaczy ciąg gonitw i wzajemnego mycia, gryzienia i spania we wzajemnym wtuleniu w siebie.

Oczywiście znając dokładną datę urodzin Popioła, zgłosiliśmy się na odjajkowanie punktualnie co do dnia. Chudy wrócił pełen zadumy i współczucia, a Popuś zostawił u weterynarza jajka, a przyniósł pchły ;-) Zaopatrzyliśmy się zatem w specjalne tubki z antypchlą maścią - dla każdego z kotów inna tubka ze względu na różnicę wagi.
Naturalnie, że aplikując pomyliłam tubki, ale i tak pcheł pozbyliśmy się szybko i skutecznie ;-)

Jeszcze co do weterynarza - wkrótce po przybyciu do nas Popiołka, Sadza zachorowała. Kaszlała i kichała w sposób bardzo podobny do ludzkiego. Nawet demonstrowała, jak odbywa się zarażanie drogą kropelkową, bo przy kichaniu faktycznie kropelki kataru wylatywały jej z nosa. Zabraliśmy zatem obydwa koty do weterynarza, gdzie okazało się, że Popuś po swojej mamie jest nosicielem zapalenia oskrzeli i podzielił się nim z Sadzą, sam wychodząc bez szwanku. Sadza dostała jakiś ludzki syrop i do niego nieludzkie dawkowanie i niedługo potem było po kłopocie ;-)

Popiołek, zwany czasem Popusiem, jest z nami już wiele lat. Zaczynał jako maluszek mieszczący się na dłoni (zresztą wszystkie nasze koty tak zaczynały ;-), teraz jest dorosłym zwierzakiem z piękną lśniącą sierścią i kawał z niego kota. Jest kotem-cukiereczkiem - wzorowo grzecznym, obdzielającym nas swoim ciepłem i mruczeniem sprawiedliwie, odkąd został jedynym domowym kotem. Czasem dostaje głupawki i wtedy biega po całym w domu w tę i we wtę, łącznie ze ścianami (w przedpokoju na dwóch ścianach już powstała delikatna mozaika ze śladów kocich łapek ;-). Szanuje rośliny doniczkowe, łapie i morduje muchy, ale ich nie zjada i uwielbia aportować. W przeciwieństwie do Sadzy preferuje jednak woreczki. Zwinięte w kulkosupły reklamówki aportuje aż się nie zmęczy (bardzo go bawi wrabianie gości w rolę rzucającego), a pozostawione luzem - targa w pyszczku i wtedy się śmiejemy, ze idzie na zakupy ;-)
Teraz już nie, bo zastawiliśmy górę biblioteczki, ale w poprzednim mieszkaniu bawili się z Chudym tak, że Chudy foliową "myszę" wrzucał na górę biblioteczki, a Popiołek wdrapywał się po brzegach półek na samą górę i wracał szczęśliwy ze swym łupem. Sadza zwykle wtedy siedziała i miała minę w stylu: Ale głupia zabawa! ;-)

W przeciwieństwie do Sadzy Popiołek nie lubi wychodzić z domu i nie przepada za jazdą samochodem.
Kiedy wychodziliśmy z Sadzą na wypasanie przed blok na trawę, wtedy Popiół najczęściej siedział na parapecie i jęczał - to takie zawodzenie płaczliwe cieniutkim głosikiem, który nijak nie pasuje do takiego kawału kota ;-) Uspakajał się dopiero, jak wracałyśmy. Przychodził wtedy i starannie Sadzę wylizywał.

Kiedy goście zostają na noc, wtedy Popiół śpi oczywiście z gośćmi. Kiedy śpi ze mną, to popycha łapką moje nogi, kiedy nie są ułożone odpowiednio tzn. kiedy na przykład leżąc na boku położę nogę jedną na drugiej, a nie jedną za drugą ;-) Zabawne, bo tym samym sposobem próbuje wymuszać redukcję wysokości biodra ;-)

Drzwi wewnętrznych mamy w Owocówce dwoje - do sypialni i do łazienki z kibelkiem (także kocim). Z definicji są zawsze otwarte. Wyjątkiem jest oczywiście korzystanie z toalety, kiedy w domu są goście ;-) Pilnujemy tylko, aby wychodząc, goście pozostawiali drzwi otwarte - ze względu na kuwetę. W planach było wycięcie kółka w drzwiach, ale... tak jakoś zeszło ;-)

Kiedy jemy przy stole, Popiołek ma oczywiście okazję zademonstrować stan swojego niedożywienia, więc się z nim dzielimy. Uwielbia gotowaną kukurydzę - należy wydłubać ziarenko i rzucić jak do aportowania (zjada pół na pół z karmicielem - kukurydzę oczywiście, a nie rzucone ziarenko ;-), kalafiora, a za szparagówkę dałby się pokroić.
Dla zasady przekonuje nas, że uwielbia chleb itp., ale z reguły odpuszcza po pierwszej zjedzonej porcyjce.
Od jakiegoś czasu wzięło go na mleko, więc mimo protestów Chudego nalewam kotu porcję na spodek rano przy kawie (mojej ;-) i czasem jeszcze wieczorem, jak nudzi przy lodówce.

Fantastyczną cechą Popiołka jest to, że jest kotem gadającym. I robi fantastyczne, bardzo łatwe do zinterpretowania miny. Chudego słucha bez dyskusji, ze mną zawsze próbuje coś wytargować. Na przykład: nie wolno mu wskakiwać na blaty w kuchni, jak robimy jakieś jedzenie lub stoją tam gotowe już porcje. Chudy - wystarczy, że spojrzy - kot nawet w trakcie skoku jest w stanie zmienić kierunek ruchu. Ja mówię i słyszę: ja tak tylko troszkę, tu, na samym brzeżku - widzicie to?

Popuś niestety nie przepada za dziećmi (których się boi z dwoma, jak do tej pory, wyjątkami - czego oczywiście z definicji nie rozumieją rodzice owych wzbudzających strach dzieci - wrrr) i większość naszych nowych gości domyślnie traktuje jak dzieci, stopniowo podglądając zza węgła i podchodząc coraz bliżej.
"Kupić" można go oczywiście rzucając zabawkę do aportowania, ale uwaga: rzucać trzeba porządnie, daleko. Rzuty byle jakie, za słabe i za bliskie Popuś kwituje pełną lekceważenia miną ;-)

Jak to było ze zgubieniem się Popusia:
Chudy był wtedy na uczelni, dzień był pogodny, okno w kuchni otwarte, koty na parapecie. Popiół najprawdopodobniej zapędził się za jakimś ptakiem i spadł lub zeskoczył, po czym się zorientował, co się stało, wpadł w panikę i... pomknął przed siebie jak strzała. Zanim wybiegłam przed klatkę , już go oczywiście nie było widać, więc tradycyjnie - puszka suchego pokarmu, i chodziłam, i wołałam. W międzyczasie, spanikowana, zadzwoniłam do Chudego, że Popuś się zawieruszył, że go szukam i wołam i znaleźć nie mogę. Szukałam dopóki Chudy nie wrócił, wtedy wróciłam do domu, a akcję ratunkową podjął Ekspert. Oczywiście wrócili do domu z Popiołem po kwadransie, jak nie nawet wcześniej. Popuś opajęczyniony okrutnie i jeszcze w szoku, Chudy z miną zwycięzcy, więc ja od razu: Ale jak? Ja tak długo szukałam, a Ty tak od razu?
Na co usłyszałam logiczną odpowiedź: Bo Ty nie myślisz jak kot.
No i wszystko stało się jasne ;-)

Dlaczego Popuś często siedzi na parapecie trzymając rączki przed sobą na linii framugi? Otóż, pojechaliśmy kiedyś na wakacje nad morze razem z kotami - Sadzą i Popiołem. Dostaliśmy pokój na poddaszu. Koty wylegiwały się na parapecie, grzejąc się w słońcu. Któregoś dnia jesteśmy na dole w ogrodzie i widzimy, jak Popiół wyskakuje na spadzisty daszek i jedzie łapami do przodu w dół rysując ślady, jak na kreskówkach. Nie jesteśmy w stanie nic zrobić, więc tylko patrzymy, co się stanie. Popiół dojechał do brzegu dachu, zatrzymał się na rynnie, sprytnie się obrócił i po kilku próbach udało mu się doskoczyć do parapetu. Na dachu zostały pamiątkowe rysy, a Popiół od tej pory siedział trzymając łapki na samym środku framugi.

Zdarzały się też inne wakacje przygodowe:

- Wierchomla, drewniane domki, spora grupka znajomych, z dziećmi lub/i kotami - Popiół się nie zaprzyjaźnia lekkomyślnie, wychodzi, kiedy nie ma zbyt wielu ludzi/zwierząt wokół, najchętniej wieczorem, z reguły pozostaje w bezpiecznej odległości od otwartych drzwi, żeby móc szybko umknąć do pokoju pod łóżko. Któregoś dnia wyjątkowo jest na zewnątrz niedaleko spacerującej na luzaka Sadzy. Nagle zza domu wyłania się miejscowy pies - owczarkopodobny, uosobienie łagodności, zaciekawiony towarzystwem, z nadzieją na wyżebranie kąska. I na to Popuś-dżentelmen jeży się, zamienia ogon w szczotę, z sykiem podbiega do psa i pac go w mordę: Nie będziesz mi tu koleżanki zaczepiał, wieśniaku! Pies osiem razy większy powiedział potulnie: Aaaależ oczywiście, przepraszam. Odwrócił się i wycofał.

- Gościniec-Banica - uroczy dom pełen ciepła i zwierzaków, zarówno swoich, jak i przyjezdnych. Wśród domowników szary zawadiaka Zenek. Gospodyni uprzedza, ze Zenek wizytuje gościom pokoje, więc jeśli sobie ktoś nie życzy, należy zamknąć drzwi na klucz, to samo z oknem - lepiej zamknąć, bo Zenek wchodzi i przez okna. Przeprosiłam tłumacząc, że nam to nie przeszkadza, ale Popiół jest strachliwy, więc żeby ze strachu Zenka nie pobił, będziemy drzwi zamykać.
Zdziwienie pierwsze: przyszedł Zenek, jak byłam w pokoju, więc w pogotowiu czekam na reakcję obu, żeby ich ewentualnie rozdzielić. Zenek pochodził, powąchał, poczęstował się z miski, po czym zauważył Popioła, zjeżył się i z podkulonym ogonem zaczął się wycofywać. Popiół, o dziwo, nic.
Zdziwienie drugie: do pokoju wpadła Felka - seterzyca gospodarzy. Popiół zagnał ją do łazienki i z trudem udało mi się go odgrodzić od Felki i wypchnąć ją z pokoju bez strat ;-)
Zdziwienie trzecie: w nocy Popiołek nie tylko wyszedł na parapet, i nie tylko z parapetu wyszedł na spacer na dach, ale - uwaga - poszedł z wizytą do sąsiadów do pokoju obok, mimo że był to środek nocy. Po powrocie nic nam jednak nie opowiadał ;-)

No to o Popiołku na razie tyle. Jak mi coś przyjdzie do głowy, to pewnie zrobię z tego Obrazek ;-)

Koty - odsłona druga

Zgodnie z obietnicą znajoma przywiozła nam małą słodką czarnulkę, długowłosy wynik jakiegoś nielegalnego romansu mamy-z-rodowodem z tatą-tyleż-jurnym-co-nierasowym. Kociaki ewidentnie były dla właściciela problemem, bo wiele dziwnych nawyków kazało nam się domyślać traumatycznych przejść zwierzątka, które na razie mieściło się na dłoni i patrzyło na nas granatowymi ślepkami.

I tak oto w naszym domu pojawiła się Sadza. Bardzo szybko okazało się, że nie jest to druga Michalina, że to my jej powinniśmy być wdzięczni, że z nami mieszka, a co najgorsze, że przesadzamy z tą kuwetą, która jest ewidentnie przereklamowana...
Teraz mam mądrą koleżankę i wiem, że z kłopotem można było sobie poradzić, ale ja za szybko zrezygnowałam... I problem pozostał z nami do końca... Czasem się złościłam, czasem się wydzierałam, czasem się obrażałam i wyganiałam z kolan, czasem płakałam wycierając kolejne kałuże i piorąc rzeczy, których zwykle się nie pierze, a przynajmniej nie tak często...
Oczywiście żadna z powyższych metod nie jest ani mądra, ani humanitarna, ani skuteczna...
Żadna też nie jest rozwiązaniem!
Chudy zaciskał zęby i mówił, że musimy być konsekwentni - nie po to się kota przygarnia, żeby go oddawać, bo brudzi. Przy kolejnych przeprowadzkach mieliśmy nadzieję, że może zmiana miejsca pomoże, ale oczywiście nie pomagała... Ten aspekt naszego życia z Sadzą był upiorny!

Bo poza tym, Sadza była kotem bardzo efektownym, była przylepą i mruczała, ocierała się prosząc o więcej i... robiła przerwy w brudzeniu. Czasem parę dni korzystała z kuwety bez żadnych zakłóceń. Podobała się wszystkim i doskonale o tym wiedziała, była typem kanapowca, nie szło jej skakanie, przewracała rzeczy, ściągała obrus ze stołu - koci wdzięk rozumiała i realizowała inaczej ;-)
A jej oczy z granatowych stały się złotozielonkawe.

Michalina przyjęła Sadzę z odrobiną rezerwy, ale i ze sporym zdziwieniem. Mała była okrutnym dzikusem. Najgorsze były chwile, kiedy dostawały coś do jedzenia. Sadza jadła i warczała, mimo że miały osobne miski stojące w pewnej odległości. Z czasem zainstalowaliśmy im miski na osobnych półkach w szafce w przedpokoju licząc na to, że Michalina będzie do swojej wyskakiwać bez problemu, a Sadza odpuści i dzięki temu każda coś zje. Jak rzucaliśmy im przysmaczki (bardziej to była zabawa niż karmienie, ale wiadomo, jak głodne robią się koty, kiedy ludzie zasiadają do stołu, a na talerzach mają jedzenie. Gdzie tam zawartości kocich misek do takiego makaronu, do ziemniaczków itp.?

O dziwo wszystkie nasze koty bardzo szybko rozpoznały, kto z domowników jest wegetarianinem, a kto nim tylko bywa ;-).
Jedną z ulubieńszych zabaw było rzucanie kawałków warzyw gotowanych na parze, wśród których prym wiodła oczywiście kukurydza. Rzucaliśmy na zmianę, sprawiedliwie - raz jednej, raz drugiej, przy czym Sadza łapała swoje ziarenko i warcząc biegła do.. kibelka i dopiero tam przycupnięta w kątku połykała swój przydział.

Któregoś dnia Chudy uzupełniał miski suchym pokarmem i niestety jeden kawałek spadł koło miski, Chudy schylił się i złapał chcąc dorzucić do miski, ale chyba nie zdążył, bo z krzykiem podniósł rękę do góry - do palca wskazującego przyczepiona była malutka Sadza, która broniąc miski tak ugryzła 'złodzieja', że przebiła się przez paznokieć. Podziwiam Chudego, ilekroć to sobie przypomnę, że tylko poderwał rękę, a nie na przykład odruchowo strzepnął...

Innym razem to ja się nie opanowałam i (wybaczcie szlachetni znawcy tematu!) wytarłam Sadzą zastaną kałużę. Szybko jednak zrozumiałam, że to głupi pomysł był, bo nieszczęśliwy kłębuszek dreptał to tu to tam ciągnąc za sobą mokre sikowe smugi i obficie kapiąc... Złapałam kłębuszek, włożyłam do wanny i wykąpałam korzystając ze sprawdzonego na Michalinie szamponu Timotei. (Potem wzięłam się za przedpokój...). Następnego dnia stwierdziłam z przerażeniem, że Sadza przeszła... łysienie plackowate - poza głową zostało jej tylko trochę szarego puszku i kilka pojedynczych kłaczków w przypadkowych miejscach.
Ze zgrozą patrzyłam i zacisnęłam kciuki, żeby sierść jakimś cudem odrosła...

Koty na zmianę się goniły, "biły" i wylizywały swoje futerka. Odbywały po domu dzikie rajdy i zdecydowanie mniej im przeszkadzało, że znikamy w ciągu dnia na długie godziny.

Pasjonującym odkryciem okazał się balkon. Przylatywały tam gołębie, w skrzynkach rosły kwiatki, w rogu stało akwarium, z którego poprzedni właściciel chyba próbował zrobić kwietnik, ale my nie podjęliśmy tej inicjatywy. Czasem na balkonie suszyło się pranie i tak zabawnie falowało nad kocimi głowami. Michalina z balkonem była obznajomiona i rozsądnie korzystała z danych jej możliwości. Sadza natomiast była najpiękniejsza, ale nie żeby bardzo skoczna i zręczna... Jednym słowem: któregoś dnia usłyszeliśmy kwik i... Chudy musiał pobiec do sąsiada piętro niżej, bo goniąca za ptakiem Sadza przeleciała za barierkę i wylądowała w jego skrzynkach.
I co? I zwichnęła sobie staw w rączce, w nadgarstku.

Nie bardzo pamiętam, czemu pojechaliśmy wtedy na Brodowicza, ale był to poważny błąd. Lekarz, wyczuwalnie na bani, stopniowo dodawał zastrzyki usypiające, bo Sadza wolno reagowała i nie dość szybko zasypiała jego zdaniem. A uśpienie według tego rzeźnika było konieczne, aby założyć gips. I założył! Od pazurów, aż po łopatkę!

Parę dni później powstał dowcip: Co to jest - chodzi po domu i stuka? Sadza z ręką w gipsie, ale pierwsze dni były dramatyczne, bo Sadza nie budziła się z narkozy! Byliśmy przerażeni, zwłaszcza że w fazach płytszego snu była bardzo niespokojna i pokwikiwała, jakby z bólu albo ze strachu. Trzymając mocno jej łapy przed sobą, żeby wierzgając nie zaczepiła mnie pazurem, przytulałam ją do piersi licząc na to, że ciepło i znajomy zapach pomogą jej do nas bezpiecznie wrócić.

Wtedy też zrozumieliśmy z Chudym, jak pusty jest dom, kiedy nikt nie wita przychodzących w przedpokoju...
Sadza na szczęście wróciła i chodziła po domu stukając, na początku metodą ,na koło zamachowe', potem podskakując i podnosząc zagipsowaną łapę w przód, jakby sama sobie wskazywała kierunek marszu. Gips jednak nie pasował jej zupełnie, więc po najkrótszym możliwym czasie Chudy odciął kawałek z góry aż do połowy łapy i okazało się, że rzeźnik zakładając gips zawinął futro Sadzy na okrętkę, więc przy ruszaniu nogą pociągała się za sierść wlepioną w gips. Oczywiście już do ostatniego kawałka gips zdejmował Chudy w domu, a do kontroli pojechaliśmy już do naszego weterynarza (od krzywego kręgosłupa Michaliny ;-)

W przypadku Sadzy nie czekaliśmy na włączenie się syreny kobiecości, ale zakładając w przybliżeniu, kiedy kończy sześć miesięcy, pojechaliśmy na operację. I tu klops: w te klocki lepsza była żona naszego weterynarza, ale akurat wtedy była poza miastem na dłuższym kontrakcie. Więc operował on i chyba nie był to najbardziej udany zabieg, bo i zasypianie nie poszło jak trzeba (sterylizacja była wcześniej niż gips), i Sadza chyba cosik widziała i cosik czuła, bo potem w domu kiedyś nogi chciała pogubić, jak zobaczyła Chudego w białym szlafroku...
Ja zresztą też źle zniosłam tę operację, bo najpierw trzymałam Sadzę, póki nie usnęła na stole, a potem Jacek pokazał mi po kolei, co tam ze środka powycinał.
Dobrze, że trzymałam się stołu i że umiem nie widzieć patrząc...

Czytelnik czytający wcześniejszy post o Michalinie na pewno zwrócił uwagę na pojawiający się czas przeszły. No właśnie... Któregoś dnia zastałam w domu kilka kałuż, ale przez moment straciłam pewność, czy na pewno winowajczynią jest tylko Sadza. Dałam się zwieść zupełnie niepotrzebnie, ale przeważyły emocje. Za karę wyrzuciłam oba koty na balkon i zamknęłam drzwi. Zamknięte drzwi (poza wejściowymi) zawsze budziły protesty, więc koty wiedziały, że się gniewam. Po paru godzinach, jak już posprzątałam i nieco ochłonęłam otworzyłam drzwi balkonowe i znalazłam za nimi tylko Sadzę. Złapałam pudełko z suchym i pobiegłam na dół, by tam do wieczora chodzić potrząsając pudełkiem i wołać Michalinę.

Nie udało mi się Michaliny odnaleźć. Przeżywałam to strasznie, bo bardzo ją kochałam. Co gorsza, wtedy akurat nie było w domu Chudego, więc było mi podwójnie samotnie.
Do dziś mam jednak nadzieję, że ktoś wtedy Michalinę przygarnął i że znalazła nowy pełen miłości dom.

Zostałyśmy zatem we dwie z Sadzą, a ja umierałam z tęsknoty za dwójką nieobecnych domowników i usiłowałam nie przelać złych emocji na Sadzę...

Sadza uwielbiała głaskanie, ale nie lubiła głaskania po brzuchu, uwielbiała też aportować. I wymyśliła tę zabawę sama, a potem przyszła i nas dokooptowała do zabawy.
Otóż, przy jednej z framug Chudy wykończył położenie wykładziny wstawiając małą prostokątną wklejkę. Wiadomo, że nikt tak sprawnie jak kot nie odnajdzie przyklejonego fragmentu i nikt nie włoży tylu starań co kot, by ten fragment odkleić i wykorzystać do czegoś zupełnie innego.
I tak w naszym domu pojawiły się zabawki zwane myszami, które aż do czasów młodszego kolegi Sadzy były kawałkami ciemnozielonej wykładziny ;-)
Sadza aportowała z werwą, pokrzykując dzielnie i potrafiła się dopominać o jeszcze i jeszcze. Z czasem elementem zabawy stało się odsuwanie sofy od ściany i wrzucanie myszy za tę sofę.

Sadza uwielbiała też być wypasana. Chodziła na trawę, w pewnym momencie wręcz się tego domagała. Wypasanie polegało na skubnięciu kilku trawek, na pożeraniu motyli, jeśli nie dość szybko zareagowałam, a także na wyszukiwaniu zapachów innych kotów. Uwielbiała się wytarzać w miejscu, gdzie znalazła taki zapach, ciągnęło ją do piwnicznych okienek, do piwnicy w klatce schodowej, do miejsc, które zwykle obsikują psy.
Taka z niej była arystokratka!

Sadza była też postrachem roślin doniczkowych. I nie dlatego, że je podjadała, tylko dlatego że robiła sobie z doniczek dodatkowe kuwety. A ja nie zawsze na czas umiałam się zorientować i przenieść roślinę wyżej, poza zasięg nieskocznej Sadzy.
Była dość kiepska w łapaniu much, za to większość złapanych zjadała i w tej kwestii tworzyła spółki z pozostałymi domowymi kotami.

Kiedyś, jak była jeszcze całkiem malutka, wieczorem do mieszkania przez balkon wleciał spory żuk. Trochę się przestraszyłam, bo był dość spory i buczał całkiem głośno. Sadza wyczekała moment, kiedy leciał dość nisko i z niebywałą, jak na nią, szybkością i precyzją przycisnęła go łapką do podłogi i pożarła warcząc głośno.
No byłam w szoku, że jej się ten żuk w ogóle w pysku zmieścił.

Przeżyliśmy ze sobą prawie dziesięć lat.
Aż w końcu przyplątała się choroba nerek.
Było dramatycznie, walczyliśmy u super specjalisty poleconego przez Kochaną Elę - karmicielkę wesołej kociej gromadki. Lekarz podawał na zmianę kroplówki i zastrzyki i lekarstwa, i kazał karmić na siłę i podawać wodę strzykawką...
Było smutno i łzawo, serca krajały nam się na plasterki, Sadza cierpiała, ale dość długo rozumiała nasze starania. Chudy na siłę podawał jej jedzenie, bo sama jeść nie chciała/nie mogła? A kot, jak nie je, to bardzo szybko mu się organizm rozregulowuje i jest coraz gorzej.
Podawane leki już nie działały, bo wiek robił swoje i w końcu lekarz przedstawił opcje i jedną z opcji było uśpienie...
To Chudy pojechał z tą wizytą, to Chudy był z Sadzą do końca trzymając rękę na jej futrze i to On odebrał sztywniejące ciało, to On ją zakopał i to On opowiedział mi wieczorem o wszystkim.

I było nam tak okropnie smutno, bo to był jednak wspólny kawał czasu i choć wiele złego się wydarzyło, to były też fajowe, radosne, śmieszne i wzruszające momenty.
Odczuliśmy ulgę, że koniec kłopotów z brudzeniem, ale nieporównywalnie większy był żal, że straciliśmy jednego z Domowników...

18 listopada 2008

Koty...

... były integralną częścią Chudzielce Story od samego początku.

Na samym początku dołączyła do nas Michalina. Wtedy świętowaliśmy z Chudym początki naszego związku, Owocówka nie była jeszcze Owocówką, a Babutkę i Dziadziora obchodziły jeszcze troski ziemskie.

Michalina pojawiła się na klatce schodowej tuż koło drzwi wejściowych w pewien niespokojny sierpniowy dzień, kiedy burza wisiała w powietrzu i w końcu w nocy spadła na ziemię ulewą i gęstymi błyskawicami. Dziadzior podobno od razu słysząc drącego się na klatce kociaka powiedział do Babutki: oho, niech no tylko nasza wnusia wróci do domu, jeśli kociak nadal tam będzie, to zyska dom - wspólny z nami.
(Dziadziora od zawsze wielbiłam miłością wielką, imponował mi swoją mądrością, przenikliwością i... swoimi pokładami zaufania do mnie ;-) Najmilsze było to, że od zawsze czułam się Jego pierwszą i ulubioną wnuczką - On był moim ulubionym Dziadkiem, a jakże ;-) I śmiać mi się chciało, ilekroć dochodziły mnie słuchy, jaki to Dziadek jest groźny i jak to się Go wszyscy w rodzinie boją - hihihi. Ja osobiście zawsze lubiłam z Nim dyskutować i uzgadniać wspólne stanowisko.)

Podobno życzliwi sąsiedzi parę razy wynosili kotka na trawę przed blok, żeby tam sobie miauczał, ale sprytna Michalina czuła siódmym zmysłem, że tu jest jej szansa na imię, miłość i ciepły dom ;-) i sprytnie wracała pod kaloryfer.

Wróciliśmy wtedy dość późno, ja zgodnie z przewidywaniami Dziadka wyciągnęłam ku kociakowi stęskniona ramiona, na co Chudy powiedział stanowczo: Ten kotek czeka tu na swoją mamę i nie powinniśmy im przeszkadzać się odnaleźć. Zgodziłam się niechętnie, bo przecież mogło tak być i weszliśmy jeszcze chwilkę pogadać. Efektem chwilki było to, że Chudy wychodził jakieś cztery godziny później, kotek dalej pomiaukiwał przeraźliwie smutno, choć jakby ciszej, więc ja bohatersko w samych skarpetkach (czemu? zwykle nie chodzę po domu bez kapci...? - nooo, chyba że zwiększyło to efekt dramatyczny akcji ratunkowej?) porwałam smutnego kotka w ramiona (jakby go mama miała znaleźć, to już miała wystarczającą ilość czasu...), usłyszałam jeszcze, że mam nie dzwonić o pomoc, jak mnie razem z tym kotkiem z domu wyrzucą, Chudy pojechał, a ja z kotem w ramionach (starając się nie oddychać, bo zapach był co najmniej tak intensywny, jak kocia miłość do mnie i nowego domu ;-) poprułam prosto do łazienki.

W łazience wsadziłam kotka do miski z wodą i wytłumaczyłam, że jak się mamy tak przytulać, to musimy się najpierw nieco umyć ;-) i że się ma nie bać, zaufać mi i zamilknąć, bo pora jest nader nieodpowiednia na wrzaski. Michał (bo taka była moja wiedza o małych kociakach i takie imię mi spasowało) zrozumiał(a) od razu i pozwolił(a) się umyć, no w sensie troszkę, bo zapach zdecydowanie pozostał...
Nagle w drzwiach ukazała się głowa Babutki (pamiętam jak dziś tę głowę z włosami zakręconymi na wałki pod specjalną siateczką i ten wysiłek, aby wyglądać jak Groźna i Nieustępliwa Kobieta - co było ewidentnym zaprzeczeniem znanej mi od zawsze anielskiej Babutki, nieuleczalnie dobrej i o wiele za dobrej na ten świat), która powiedziała: Proszę mi natychmiast tego kota wynieść z domu! Na co ja: Kochana Moja, przecież nie po to narobiłam kotu nadziei ratując go, żeby go teraz wyrzucić. Babcia: Dziadek na pewno się nie zgodzi! A ja: Pogadam z Nim jutro i zobaczymy.

Zawinęłam kota w szmatkę i poszłyśmy do kuchni znaleźć coś do jedzenia. Znając koty z dobranocek zaoferowałam Michalinie (wtedy jeszcze Michałowi) spodek mleka i... trochę chleba, bo nijak żadnej wędliny nie mogłam namierzyć, której jako wegetariance jeszcze trudniej było mi szukać w lodówce ;-)

A potem poszliśmy spać - ja na bezdechu, bo kot wtulił się w kącik ponad moim ramieniem tuż przy policzku i nijak nie pozwalał mi się odsunąć...

Następnego dnia rano zabrałam kota do pudełka i pojechałam do biura (była wtedy w ówczesnej pracy taka możliwość), w czasie pracy zrobiłam podstawowe kocie zakupy jedzeniowo-sprzętowe, a w drodze powrotnej zahaczyłam o weterynarza. Do domu dotarłam gotowa do merytorycznej dyskusji z Dziadkiem ;-)

Zaczęłam rzeczowo: kot jest zaszczepiony i odrobaczony. Jest chory, ale to głównie niedożywienie i brak witamin, więc się samo wyrówna, jak go odkarmimy, a ta biegunka, która mu się wylewa z pupy to dlatego, że enzym do trawienia mleka już zanikł i wczorajsze podanie mleka było błędem taktycznym. Więc to też minie ;-) Poza tym kot od rana w biurze bezbłędnie korzystał z tej oto kuwety, jest dziewczynką o imieniu Michalina, obiecała, że będzie grzeczna i że baaaardzo prosi, aby mogła z nami zostać. Aha: w biurze zostać nie mogła, bo tamtejsza kotka absolutnie jej nie polubiła i zachowywała się wrogo.
Na co Dziadek: Ma nie wchodzić do dużego pokoju. Co uznałam za zgodę ;-)

Michalina była kotem wzorowym. Kochała najbardziej mnie i pozwalała mi ze sobą zrobić wszystko, ale Babutkę i Dziadka też - zresztą od razu się wydało, że zwariowali oboje na jej punkcie.
Ze wszystkich kotów, jakie do tej pory poznałam, Michalina jako jedyna mnie słuchała i nie kwestionowała moich poleceń.
Babcia pozwoliła Michalinie przesiadywać na swoim ramieniu, co chwilę wkładała do kociej miski przysmaki z naszego menu, które Michalina patrząc na Babcię z uwielbieniem zjadała, a potem ocierała Jej się o nogi. Czasem Michalina pokazywała Babci sztuczki na przykład walcząc z makaronem ;-)
Michalina od początku była też chodzącą mądrością - Dziadka zawsze witała w przedpokoju, więc szybko zaczął jej przynosić smaczne kąski w nagrodę. Do dużego pokoju nie wchodziła, jeśli nawet drzwi były otwarte, po prostu wiedziała, że należy przycupnąć w progu. No i była kotem gadającym. Była uosobieniem wdzięczności za przygarnięcie do rodziny i dawała nam masę radości.
Kiedy jakiś czas później się z Chudym wyprowadzaliśmy, a Babutka ocierała oczy, miałam wrażenie, że bardziej chodzi o odjazd Michaliny niż mój... ;-) Jak Babcia pierwszy raz nas odwiedziła, to o rozmowie nie było mowy, bo cały czas bawiła się z Michaliną słuchając mnie jednym uchem ;-)

Co do Chudego - Jego uczucie do Michaliny rozwijało się gwałtownie i na początku wcale nie były to uczucia przyjazne. Ich część, a jakże, przelała się na mnie. Do dziś mi się chce śmiać, jak sobie przypomnę: dotykałaś tego kota, to najpierw idź umyj ręce, a potem przychodź do mnie (ta pretensja w głosie, że kot jest na pierwszym miejscu przed Nim - hihihi).
Potem powoli Michalina zaczarowała i Jego, ale Chudy dzielnie się bronił ;-)
Druga rzecz, że Michalina faktycznie była znajdą, przyszła niewiadomoskąd i mogła mieć na sobie wszystko - ja jednak liczyłam na to, że Niebo nie jest takie i jak ktoś ratuje samotnego kotka-biedusia, to mu się choroba odzwierzęca nie należy. (Proszę zagadać ewentualne dzieci ewentualnie czytające tego bloga - na wszelki wypadek, gdyby moja teoria była jakaś lewa i naiwna na wskroś ;-).

Pamiętam, że mocno przeżyliśmy pozbawienie jej kobiecości. Z tym to było trochę zamieszania, bo, jako że była znajdą, nie wiedziałam dokładnie, w jakim jest wieku. I naiwnie czekałam. Syrena włączyła się jakoś w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. Michalina darła się niemiłosiernie, a ja dziękowałam Opatrzności, że mamy znajomego lekarza, że jest w Krakowie i nie ma planów Sylwestrowo-wyjazdowych. Nowy Rok Michalina przywitała ciszej i jakoś tak... bezpłciowo... Na szczęście sama operacja, wybudzenie z narkozy i gojenie rany przebiegły bezproblemowo. Babutka uszyła oczywiście odpowiednie ubranko i zasłoniła szew, żeby go Michalina nie wytargała, a kot - posłuchał co i dlaczego i... zastosował się do naszej prośby, że ma chodzić w ubranku ;-)

Kiedy Michalina jeździła na Babcinym ramieniu, kiedy czyściła z jajecznicy swoją miskę i w wielu innych momentach, Groźny Chudy obiecywał: to wszystko się skończy, nie można kota tak rozpuszczać! to się wszystko zmieni, kiedy tylko zamieszkamy u siebie. Na szczęście Michalina podchodziła do pogróżek z właściwym kotu spokojem i bała się dużo mniej niż ja. I słusznie!

Wyobraźcie sobie: nowo wynajęte mieszkanie, dopiero wstępnie odsprzątane, zbliża się pierwsza noc na nowym miejscu. Ja strasznie przejęta rolą pani domu, wyciągnęłam komplet bielutkiej pościeli, pościeliłam i czekam, co to będzie. A był początek lutego, okna spore, stare, jeszcze przed uszczelnianiem...
Ok, kładziemy się, zgasiłam światło i co słyszę? Kici kici kici, chodź tu Michalina, bo w domu tak zimno.
Jako żywo, to nie ja mówiłam ;-) 
Michalina mądralka przybiegła mrucząc, podziękowała Najlepszemu Pantusiowi na ucho i od tej spory zwykle sypiała z nami w nogach. Ja zaś uspokoiłam się wiedząc od tej pory, ile znaczą groźne zapowiedzi Groźnego Tresera Zwierząt Domowych.
Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że w nocy dostawca robi sobie oszczędności na grzaniu - otóż nad ranem kaloryfery się wyziębiały, a my wiedzieliśmy stąd, że Michalina wchodziła wtedy pod kołdrę ;-)

Jedna z ulubionych anegdot opowiadanych przez Chudego w tamtych czasach powstała podczas jednej z wizyt u znajomego weterynarza. Kochając Michalinę nad życie zapytałam pełna troski: Ona miała takie trudne dzieciństwo, taka była chora i niedożywiona. Sprawdź proszę, czy wszystko w porządku, bo ona czasem tak krzywo siedzi. Boję się, czy nie ma jakiegoś skrzywienia kręgosłupa... Jacek nieskutecznie próbując nie popłakać się ze śmiechu wydukał z trudem, że jak żyje i pracuje, i ogląda przeróżne przypadki, tak jeszcze nie widział kota ze skrzywieniem kręgosłupa. ;-)

Sielanka trwała, Michalina ubarwiała nasz dom, kąpała się zawsze ze mną siedząc na brzegu wanny. Kiedyś zamknęłam drzwi i zdumiona zobaczyłam kocią łapkę w wywietrzniku przy suficie - Michalina wyskoczyła na półkę nad wieszakiem po drugiej stronie zamkniętych drzwi i przesyłała dowody pamięci ;-)
W mieszkaniu nie było much, a Michalina rozumiała, że gonić za muchami trzeba tak, żeby kwiatki pozostawały na swoich miejscach na parapecie.

A potem Michalina zaczęła się zamieniać w niedźwiedzia. My wychodziliśmy do pracy, a ona przesypiała całe dnie, my wracaliśmy zmęczeni, a ona chciała nadrobić stracony czas. Tęskniła, ale nie śmiała się żalić - pewnie w tym naszym wychodzeniu na długie godziny był jakiś sens...

I wtedy znajoma zapytała: a może chcielibyście drugiego kotka? Podrzucili mi ostatnio małą długowłosą czarnulkę, ale wolałabym ją komuś oddać pod opiekę, bo już mam spore stadko na wikcie.
Ha, kto by nie chciał małej długowłosej czarnulki?
Nie przeczuwając, co się święci z zapałem umówiliśmy się na odbiór koleżanki dla Michaliny.

16 listopada 2008

Święto



Dopiero przed chwilą i przy okazji zupełnie innych komputerowych zajęć ;-) zobaczyłam i zrozumiałam, że dziś jest czternastomiesięcznica ślubu niejakich Chudzielców - juuupi

- wszystkiego najlepszego, Kochani 
- rzeki radości, morza miłości, oceanu szczęścia! 

No i oczywiście spełnienia marzeń!

Sobotnie nastroje...

Uwielbiam takie soboty jak dziś, ale sobota jaka by nie była - szkoda, że na każdy tydzień wypada tylko jedna...

W środku nocy pojechaliśmy na zakupy do hipermarketu-na-T., co to cały czas jest otwarty ;-) No i dobrze, dzięki temu przeszkadzaliśmy tylko pracownikom sklepu ;-) Bo zwykle przeszkadzamy też współkupującym, spacerującym-i-dobra-wszelkie-oglądającym oraz z-promocji-korzystającym...

Pora była okołopółnocna, w sklepie tylko dokładanie towaru plus trochę młodzieży w drodze na/z lub w trakcie imprezy.
Dopiero przy kasie ustawiło się za nami małżeństwo z tych, co to im autobus życia za moment ucieka i muszą wszystko natychmiast wyłożyć na taśmę ze swojego koszyka niezależnie od tego, kto jest przed nimi, gdzie stoi i ile swojego towaru ma na tejże taśmie wyłożonego już... Wrrrrr... Jasne, że gościa zjechałam, ale - jak zwykle - użyłam niewłaściwych słów i pan-popychacz... nie zrozumiał, a jedynie się domyślił sądząc z mojej miny i tonu głosu, że nie mówię mu komplementów, ani nie czynię niecnych propozycji... Jego żona tym bardziej nie załapała (bo stała dalej ;-), ale jej czujny wzrok sugerował, że zamierza bronić swojej sierotki...

Sobotnie mycie głowy to jest to - mam czas nie tylko na odżywianie antywypadaniowe, ale i na zaklinanie odżywki lokotwórczej - obie dziś zadziałały z sobotnią siłą. Tym milej, że zgarnęła mnie Madziusia i pojechałyśmy na ogólnożyciowe pogaduszki do bosskiej knajpeczki, którą Madziusia odkryła i którą się podzieliła :-) A co - niech eksperymentalny sygnał dobra idzie dalej: polecam - mmmm...

Zanim pojechałyśmy, posprzątałam Owocówkę, a teraz siedzę przy kompie w obłokach zapachu świeżo upieczonego chleba, z kotem pomiędzy kolanami a klawiaturą, czego jedynym minusem jest to, że klikam jednym palcem, a klawiatura faluje ;-) Madziusi i kotu będą oczywiście poświęcone odpowiednie Konteksty...

A teraz o chlebie - piekę od jakiegoś czasu, z różnym skutkiem, ale coraz częściej bliżej mi do zadowolenia niż do niezadowolenia.
Przepis bazowy wzięłam z bułeczek pszennych, inspirację z kilku blogów, książek i ze zdjęć Bogini Galli. Tu zamieszczę jeden inspirujący link, który i tak już pewnie wszyscy znają - nic to, Junior nie zna ;-)
Trzymam się ilości mąki tj. pół kilo, ilości drożdży i ilości wody. A resztę dodaję na oko: siemię lniane jasne lub/i ciemne, mięta lub /i pokrzywa, płatki jęczmienne lub/i owsiane, mak, słonecznik lub/i dynia - słowem: na co mi przyjdzie zdrowotnościowa ochota ;-) Bywają też bułeczki słodkie w zamierzeniu tj. z rodzynkami, suszonymi owocami, żurawiną, miodem, migdałami, ale te, czyli w zamierzeniu słodkie, zwykle przesalam... Co za los... Ale i to kiedyś pokonam ;-)
Od jakiegoś czasu mniej więcej w połowie pieczenia smaruję pieczywo wodą, a mieszaniną jajkowo-mleczną smaruję chwilę później lub w ogóle.

Robię też domowy twaróg, który jest wariacją przepisu pana Łebkowskiego stąd - ja preferuję Krasnystaw: 5 kefirów + 4 śmietany 12%. Podgrzewam, aż się zrobią grudki, w garze, studzę i wlewam do ściery obiecując sobie przy tym za każdym razem, że zakupię pieluchę tetrową. Obietnica stała się już zwyczajową częścią rytuału przygotowywania sera... Potem jeszcze 'tylko' osiem godzin odciekania (serwatkę oczywiście łapię i wypijam) i już - pudło sera (ok. 1,2 kg) trafia do lodówki i starcza na prawie tydzień ;-)

Teraz idę odnaleźć zagubioną gdzieś herbatkę w kubku, machnę migusiem ser i może dziś tu jeszcze wrócę z pomysłem na jeden z zaległych Kontekstów...

13 listopada 2008

Księgozbiór jesienny

Hi hi hi, na początek się przyznam do lektury Domu nad Rozlewiskiem. Słyszałam różne opinie, w tym sporo negatywnych (że rozwlekłe, nuda, płycizny, nieodkrywcze, że o niczym itp), a ja się zrelaksowałam, przeżyłam miłe chwile, w jednym momencie się łzawo wzruszyłam, mimo że było to rano w zatłoczonym tramwaju, gdy jechałam do pracy...
Siłą rozpędu połknęłam Powroty nad Rozlewiskiem, i mimo początkowego wrażenia, że to jednak odgrzewanie pomysłu po raz drugi, szybko zmieniłam zdanie i czytałam z przyjemnością wcale nie mniejszą niż tom wcześniejszy (a tu historia jest wcześniejsza ;-)
Słowem: ja polecam. Proste książki, ale sporo w nich ciepła, pozytywnych uczuć i mimo że w życiu nie zawsze jest łatwo, to jednak czasem niektórym się udaje, prawda?
Czekam na więcej historii znad Rozlewiska, bo z sympatią posłuchałabym, co tam u nich nowego.

Poza tym - skończył się Kot, który... i z jednej strony się cieszę, bo bardzo to nieambitne, bardzo nierówne, miejscami żenująco słabe, ale z drugiej strony - przywiązałam się do bohaterów i mi trochę żal...

Bywałam też ostatnio w klimatach chińskich i japońskich, bo przytachałam od znajomej trochę książek:
  • Shogun (nigdy nie oglądałam filmu ;-) i nawet nie wiedziałam dotąd, że to ten sam autor, który napisał Króla szczurów,
  • Tai Pan - niesamowita lektura autora wymienionego powyżej - nie bez powodu został nazwany 'twórcą bestsellerów'. Fantastycznie nakreślona panorama powstającego Hong Kongu, realia ówczesnego handlu i walk o wpływy na morzach i w koloniach. Żeglarze-kupcy, odważni, ale i krwiożerczy, bezwzględni, ale i mający swój honor. Na pewno sięgnę po Noble House, choć żal mi nieco tych, których już na kartach kolejnej powieści nie będzie...

  • Wyznania gejszy (wczoraj obejrzałam film, podziękowałam Opatrzności za ten piękny komplet i... cieszę się, że przeczytałam książkę),

Magiczny świat, wiele zadziwień, spora porcja zadumy i refleksji, miejscami lekcja pokory dla wrodzonego mojego 'europocentryzmu'. Nieocenione chwile. Każda z tych książek jest inna, inaczej pisana, ale pokazują świat niezwykły, tym bardziej, że tak egzotyczny i taką wagę przywiązujący do szczegółu, do piękna, do kodeksu honorowego, a świat wartości różni się od "naszego powszedniego".

Poza tym, po stu latach zakupiłam do domu i przeczytałam jednym tchem Mikołajka (planuję jeszcze dokupić dwa tomy Nowych przygód..., choć drażni mnie zmieniony format - pocieszam się za to zwiększoną objętością). Hi hi hi, nieledwie zmoczyłam łóżko - polecam na jesienne doły - chociaż zdecydowanie rodzicom, dzieci mają czas ;-)

W kolejce czekają Muminki - choć tu już nie tylko śmiesznie i zabawnie będzie...

Ze zdobyczy targowych:
  • Prezes i Protegowany Stephena Freya (sensacja 'korporacyjna' ) - przeczytałam, bo byłam ciekawa, no i jak ktoś lubi sensację, to się raczej nie zawiedzie,

  • Zapora - też sensacja, rodem ze Szwecji. Postanowiłam pogłówkować jeszcze nad innymi sprawami Kurta Wallandera, bo coś w tej książce jest poza samą zagadką zbrodni... Nie zawsze wymyślam rozwiązanie zanim poda je autor, tym razem tak było, ale o dziwo, nie odebrało mi to satysfakcji z lektury - trochę ponuro-zimne, przesiąknięte skandynawskim chłodem, ale wrócę.

  • Ewangelia Judasza - znowu, jeśli ktoś lubi taką zabawę w gdybanki, to proszę bardzo. Jest tam i motyw romansowy, i obyczajowości trochę. (Jeśli chodzi o tytułową Ewangelię, to - ze względu na ten wątek - postawiłabym książkę obok Przesyłki z Salonik, a ze względu na postać badacza i "stopień naukowości tła powieściowego" - nad książkami Dana Browna ;-)

  • Coco - powieść-niby-biograficzna, czyli coś, co akurat niezbyt lubię - wolę solidnie udokumentowane biografie (najchętniej ze zdjęciami, zwłaszcza tu - aż się prosi) niż wymyślanie, jaką osobą mogłaby być dana postać znana ogółowi. Na półce postawiłabym obok Blondynki (wariacja "na bazie" Marylin Monroe), ale niżej niż półka z powieściami Irvinga Stone'a (które czytam z przyjemnością i satysfakcją wielką, a obecnie planuję zakup Greckiego skarbu), pod którymi z kolei stoi Księżyc i miedziak.

Czym będzie Księgozbiór

Wymyśliłam blogowi kolejną grupę postów. Księgozbiór będzie uzupełnianą na bieżąco listą przeczytanych przeze mnie książek, z krótkimi komentarzami (subiektywnymi na wskroś).

Dawno dawno temu powstał w mojej głowie taki obraz: spore ciemnawe pomieszczenie, a w nim regały typowo biblioteczne. Niestety, dużo bardziej rzucają się w oczy puste miejsca na poszczególnych półkach i półki puste w ogóle (ouuuuupppssss) - tak właśnie wyobrażam sobie mój księgozbiór - zbiór książek przeczytanych, gdzie puste miejsca to oczywiście książki nieprzeczytane...
Nie poddałam się jednak i wciąż dokładam kolejne tomy - pracowicie dodaję kolejne książki stawiając je na różnych regałach i na różnej ich wysokości. Chociaż, pamiętam zaliczyłam kiedyś potworny dołek - było to na początku studiów, gdzie trafiłam jako zadowolona-z-siebie-laureatka-kolejnego-szczebla-olimpiady-polonistycznej-z-indeksem-bez-egzaminów. Porozglądałam się wśród (widzianych we własnej wyobraźni) regałów koleżanek i kolegów z roku - licznych, gęsto i metodycznie zapełnionych, tchnących intelektualizmem najwyższych lotów, wyrobionym gustem czytelniczym oraz sprecyzowanymi zainteresowaniami naukowymi i oniemiałam czując narastającą panikę, że ja wciąż jestem na etapie uzupełniania warsztatu, podstaw i że zapełnianie mojej biblioteki przypomina chęć zasypania ziejącej otchłani poprzez wrzucanie w nią żwiru...
W moim księgozbiorze pewne widziane w innych działy nie istniały w ogóle, nie reprezentowała niektórych nawet jedna książka...
Na szczęście udało mi się wyluzować, ochłonąć i zrozumieć, że prawdopodobnie i u mnie są takie książki, których nie przeczytali inni...

Po tym, jak poznałam serię o Hannibalu Lecterze i o jego muzeum pamięci, tylko się utwierdziłam w przekonaniu, że idea jest słuszna, tylko mnie biegłości nie dostaje, aby nad tym zapanować ;-) Bo ludzki mózg na pewno daje nam takie możliwości - jeszcze tylko nie umiemy efektywnie z nich korzystać.
Podobno chińscy lekarze kształcili swoich następców rozwijając stopniowo ich pamięć: chłopcy od dzieciństwa zabudowywali swoją wyobraźnię regałami, potem wizualizowali poszczególne półki, później szufladki (jak i w naszych starych aptekach), a w nich układali kolejno pakieciki. Po zakończeniu wieloletniej nauki byli w stanie 'podejść' do wybranej półki, wysunąć szukaną szufladkę i wybrać konkretny pakiecik ziół potrzebny jako składnik danej mikstury - ech, ależ przyjemnie pomarzyć...
Czy nie byłoby wspaniale na podobnej zasadzie podejść, zdjąć z półki wybraną książkę i przeczytać? Prawda jest jednak taka, że szybko zapominam tytuły, a jeszcze szybciej treść. Wracając do wielu książek poznaję, że już to czytałam, ale niestety - treść już mi umknęła... Niby mam niespodziankę po wielekroć, ale mimo wszystko szkoda.

Książki towarzyszyły mi od zawsze. Już jako dziecko miałam sporą biblioteczkę. Ceniłam książki, wśród nich najbardziej te z dedykacjami i cieszyło mnie, gdy dostawałam je w prezencie.
Czytać sama nauczyłam się z pewnymi oporami na początku podstawówki, ale za to raz rozpędzona, nie zwolniłam do dziś ;-)

Pamiętam okres, kiedy wieczorami czytałam przed snem młodszej siostrze i dopiero po "zaliczeniu" przez nią należnej jej porcji, mogłam zabrać się za swoją książkę. A że takiego malucha nie oszukasz, nie przyśpieszysz, nie opuścisz ani kawałka, ba, wyrazu - więc moje nastawienie bywało różne ;-)

Mam nadzieję, że moją pasję czytelniczą uda mi się kiedyś przekazać Juniorowi. Wiem, ile daje człowiekowi pasja czytania, oczytanie, "opatrzenie się" z językiem, "osłuchanie" ze sposobem mówienia poszczególnych autorów lub/i stworzonych przez nich bohaterów.

No dobra, tu nastąpi przeklejka z pewnego Ciepłego Miejsca podsumowująca mój czytelniczy październik, a potem dopiszę jeszcze coś i będą to już pisane na bieżąco oryginalne blogowe twory ;-)

8 listopada 2008

O Owocówce

... jest to Chudzielce story, (...) jasne, że Chudzielce żyją w jakimś kontekście, że Chudzielców otaczają różni ludzie - mniej i bardziej bliscy, mniej i bardziej ważni, mniej i bardziej mądrzy, bogaci, szlachetni, piękni itp…
 
Dziś trochę kontekstu.  

Chudzielce story nie istniałoby bez Owocówki. Owocówka to magiczne miejsce, nasze mini mieszkanko - pełen ciepłych kolorów etap na drodze ku Domowi.

Tu się poznawaliśmy, tu przeżywaliśmy pierwsze fascynacje sobą, tu Chudy po raz pierwszy wypił litr herbaty podczas jednej wizyty, tu w kuchni palił papieroski z moją Babcią i starał się utrzymać przy życiu po wypiciu kawy - szatana spreparowanego przez Babcię, która sypnęła tak porzonnie, od serca...

– wtedy co prawda nie była to jeszcze Owocówka. Adres ten sam, ale w tamtych czasach było to mieszkanie Babci i Dziadka, z którymi spędziłam kawał życia, i którzy wiele mi tu dali siebie i swojej miłości, mądrości życiowej, ciepła i absolutnego wsparcia podszytego masą zaufania. Na szczęście Chudy miał szansę ich poznać, polubić, pewnie nawet pokochać…
Potem zabrakło Babci, jeszcze później zabrakło Dziadka.
Żyją sobie w Lepszym Świecie i wreszcie nie mają zmartwień, wreszcie się Biedusie nie przejmują, skupiają na sobie, a nie na innych i wyprawianych przez niech głupotach. Mieszkanie zostawili nam, ku niezrozumieniu tego świata i niektórych jego mieszkańców…

Mieszkaliśmy wtedy (gdy odszedł Dziadek i gdy zostawienie nam mieszkania stało się faktem) z Chudym w całkiem sympatycznym lokum, wyremontowanym sporym nakładem sił, pomysłów, czasu, chęci i zaangażowania, wymoszczonym w klimatyczne gniazdko, ale nie swoim. Zapadła decyzja o przeprowadzce. O przejęciu i zadomowieniu mieszkania, ale o stworzeniu go na nowo dla nowych mieszkańców.
Remont był totalno-kapitalny. Chudy dowodził ekipą, fachowcy zwracali się do Niego nie jak do Inwestora (tę rolę przejęłam ja, bo też chciałam jakąś rolę), ale jak do Kierownika Projektu. Przedsięwzięcie od początku dzielnie wspierał Tata Hobbit, o którym w innym poście napiszę więcej. Ja mieszkałam jeszcze w poprzednim mieszkaniu i pojawiałam się na wizyty-wizytacje, zawsze wcześniej zapowiedziane i uzgodnione ;-)
Na samym wstępie mieszkanie zostało wyczyszczone do gołych ścian i opróżnione ze wszystkiego-co-było-wcześniej.
Po tym wstępnym ogołoceniu jednym z pierwszych fachowców, jacy się pojawili była Fachowa Lidia. Lidia jest specjalistą w zakresie feng shui i przyszła, by nam pomóc uporządkować nasze pomysły i podszepty intuicji tak, aby energia tego miejsca była optymalna dla jego mieszkańców.

Taka konsultacja jest otoczona mgiełką tajemnicy i magii, powiewem mało znanej nam starożytnej kultury i wiedzy, którą komercja zdążyła już przeżuć, nadszarpnąć, przeinterpretować 'na nasze' i poważnie zamącić w temacie, choć zalecenia przekładają się na praktyczne zdroworozsądkowe wskazówki.
Lidia chodziła z chińskim kompasem i notatnikiem wokół bloku, a potem po mieszkaniu, a obecny podczas tej wizyty Tata Hobbit mruczał pod nosem swoje komentarze, że kto to widział, co to jest, co ona tu się wtrąca i wymyśla i że noo, napeewno. Lidia dzielnie udawała, że mruczenia nie słyszy i absolutnie nie domyśla się treści. Czuła jednak od początku, że wiemy po co Ją zaprosiliśmy i chcemy wysłuchać Jej zaleceń, co mam nadzieję pomagało ;-)

Rewolucje były dwie: dwoje drzwi miało się otwierać w innym kierunku niż zaplanowaliśmy, więc trzeba było przełożyć wyłączniki światła (montował je Specjalista Tata Hobbit dzień wcześniej ;-) i (to była bomba, a mina Taty Hobbita - bezcenna ;-) kuchenkę należało przestawić pod ścianę przeciwną niż obecnie (co wiązało się z ciągnięciem instalacji gazowej o pół kuchni dalej...).

Parę dni później dostaliśmy piękne opracowanie w twardej okładce z opisem przyszłej Owocówki i zaleceniami Lidii, co gdzie jak najlepiej poustawiać i jakie kolory sprzyjają poszczególnym strefom.
Ekipa dołączyła do Chudego i Taty Hobbita, przystąpiono do wymiany instalacji, do kładzenia nowych, czyli przygotowywano grunt do wykorzystania poczynionych przez nas zakupów podłogowych.

Kupiliśmy zestaw: panele, gres na podłogę (mrozoodporny, bo żadne inne płytki nam się nie podobały) i drzwi wewnętrzne układając je sobie w sklepie w zestaw jedno koło drugiego, żeby zobaczyć jak grają razem. Cudownie, bo co najmniej trójka mijających nas klientów uznała przy tym Najmilszego z Moich Mężów za pracownika sklepu i poprosiła Go o pomoc w wybieraniu swoich rzeczy, aby i im tak pomógł dopasować ;-)
Ustawiliśmy dwa zestawy i ostatecznie wygrał ten cieplejszy beżoworóżowy, a nie chłodniejszy beżowoseledynowocytrynowy ;-)

Kolejnym etapem były ściany, które wygładzone i wzbogacone o kartongipsowe elementy czekały na kolory. Z próbnikiem Pantone pojechaliśmy do sklepu, by odczytać zalecenia Lidii podane wg próbnika Beckersa, pomyśleć w Pantone i przełożyć z powrotem na Beckersa i inne próbniki innych producentów (wrrrrrrrr, bo nie może być jednolicie...). Odcienie zostały wybrane, farby zakupione, a potem... zobaczyłam już efekt końcowy.

I wtedy Owocówka została Owocówką.
 
Przeżyłam totalne zaczarowanio-oczarowanie, bo: primo - do tej pory mieszkaliśmy zawsze wśród białych ścian, secundo - wybierając odcienie spodziewałam się na gotowych ścianach delikatnych pasteli. A tu feeria owocowych barw: niedojrzały banan z kapką pistacji sąsiaduje z bananem dojrzałym z domieszką miodu oraz z bananem dojrzałym z kapką cytryny, z trzeciej strony mango, które sprawiło, że beżowe panele poróżowiały, a słoje widać teraz jako wiśniowe - cuuuda, bo banan z cytryną te same panele pokolorowały zupełnie inaczej, jakby brunatnozielonkawo.


Efekt jest pogłębiony dzięki temu, że sufity mają kolor ten sam co ściany, bez żadnego odcięcia. Kolory sąsiadując ze sobą bawią się swoim sąsiedztwem i czarują oko pokazując swe różne wersje w zależności od pory dnia, ilości słońca za oknem, wyboru zapalonego w jakimś miejscu światła. W miarę rozwoju Owocówki do kolorowej zabawy dołączyły lampy, meble i rolety na oknach oraz rośliny - baaajka.
Owocówka jest dziełem grupki ludzi, ale najbardziej jest dziełem Najzdolniejszego z Moich Mężów.
W miarę jak powstawała, wdrażał swoje kolejne pomysły i projekty, nic nie zostało tu po prostu przywiezione ze sklepu i zamontowane. Kolejne elementy były odpowiednio modyfikowane i wpasowywane w tworzoną całość.

Na przykład kuchnia - kupiliśmy gotowy komplet do zabudowy z ekspozycji. Po obejrzeniu jej w sklepie miałam oczy pełne łez... Tak mi było żal, że ograniczenia finansowe skazują nas na ten komplet, że zwycięża zdrowy rozsądek, a nie estetyczne zachciewajki.
Potem Najmilszy zakupioną kuchnię składał prawie tydzień...
Niezadowolona, niecierpliwa kręciłam głową, kiedy po raz kolejny na pytanie: a co dziś robiliście? słyszałam niezmiennie: kuchnię. - Na żywo? - Nie, jeszcze na papierze.

Chodziło m.in. o to, jak na minipowierzchni zmieścić jeszcze zmywarkę. A jak już (nie do końca zadowolona) znalazłam szeroką na 45cm, to Miły Mój popierający opinię, że jeśli już, to 60cm, znalazł rozwiązanie i zadzwonił, że można szukać 60cm.
Zmywarka była zachciewajką Najmilszego od zawsze, z której ja od zawsze się śmiałam, ale na dziś przyznaję, że fajnie jest mieć zmywarkę w kuchni ;-)) Na szczęście Mój Obecny Mąż takie rzeczy wie z góry, bez sprawdzania.




Kiedy zobaczyłam naszą kuchnię, zaczarowało mnie po raz kolejny - to nie było tamto okropieństwo z ekspozycji! Najmilszy nie tylko pomieszał elementy po swojemu, ale uzupełnił o dodatkowe. Ocieplił ją, dofunkcjonalnił, dodał światło i uczynił częścią Owocówki.
Zresztą kuchnia to dziś bardziej królestwo Najlepszego z Moich Mężów niż moje, ja tam tylko czasem goszczę ;-)

W minikuchni oprócz zmywarki znalazła się nasza parę lat wcześniej kupiona lodówko-zamrażarka prawie pod sufit, nowa pralka (jeśli kuchnia jest mini, to łazienka jest megamini ;-) oraz kuchnia z piekarnikiem. Super, ostatnie dwa sprzęty mieliśmy do własnego użytku nowe po raz pierwszy w życiu - ale frajda po latach współpracy z poczciwymi starociami oferującymi przeróżne niespodzianki.

W miodowobananowej kuchni fronty są raczej gruszkowe (wbrew kolorowi, jaki pamiętam z ekspozycji), a blaty - czekoladowe. Ku mojej radości okazało się, że nad kuchenką i nad zlewem możemy położyć płytki, a radość wzrosła, kiedy znaleźliśmy takie maluszki w odcieniu i stylu dużych podłogowych.
W sypialni najpierw pojawiła się przywieziona z poprzedniego mieszkania szafa wnękowa na całą ścianę. Najmilszy zbudował ją na wymiar do poprzedniego mieszkania, więc tutaj musiał ją przerobić. Owocówka jest wyższa, a ściana szersza. Wcześniej szafa była po prostu ruda, teraz przyjęła nieco różowego ciepła od ścian i sufitu. Magia!

Łóżko mogłoby także przyjechać, ale postanowiliśmy skorzystać z pretekstu i zamiast dotychczasowych dwóch materaców 90cm kupić jednak jeden szeroki i zrezygnować z uciechy pt. dziura na środku powierzchni do wspólnego spania. Na szczęście na dotychczasowe łóżko znalazł się chętny, więc Miły Mój zbudował nowe po tym, jak kupiliśmy materac 160cm, bo 180cm nie było od ręki bez czekania na zamówiony towar. Łóżko ma fengshuiowy zagłówek i cztery szuflady pod spodem, co ważne przy minipowierzchniach ;-) Po bokach są miniszafki z megaminiszufladkami.



Parapet został obłożony płytkami podłogowymi - tak samo w pokoju dziennym. Tylko kuchnia ma parapet taki jak blaty robocze.
Meblarskie dzieła Najmilszego służą nam także w pokoju dziennym - biblioteka na prawie dwie ściany i prawie sięga sufitu - też przywieziona z poprzedniego mieszkania i też została zmodyfikowana; w łazience - nietypowy kolor mdf-u został ślicznie dobrany do koloru ścian, a te wcześniej do koloru płytek, które - obok drzwi wejściowych i okien - pamiętają jeszcze Dziadka (ale Babci już niestety nie) oraz w przedpokoju.




Przedpokój sławi Najzdolniejszego z Moich Mężów nie tylko wspomnianymi szafkami, ale przede wszystkim podsufitową półką z kartongipsu i jej fantazyjnym oświetleniem oraz 'postumentem' wyłonionym dzięki wykuciu sporej części ściany.
Na wnęce mieszka Budda z brzuchem do głaskania.

Dumni też jesteśmy z pomysłu kompozycji z luksfer, które nieco doświetlają przedpokój i wspierają magię mieszających się kolorów.





Czarodziejskie wnęki mamy także w kuchni, też wydarte grubym ścianom - prawa jest dedykowana mnie (książki kucharskie, ale wykorzystanie nie jest ograniczone do pierwotnej adresatki dedykacji ;-), a lewa Najmilszemu, bo tam panuje chłodek odpowiedni dla win, które dostały urokliwe przegródki.
Okna zasłaniamy roletami, których kolory współgrają z kolorami ścian, parapety zastawione są roślinami spragnionymi światła, a na zewnątrz ozdabiają je zielone metalowe płotki.
Mając pierścień Arabelli zmieniłabym przede wszystkim rozmiar naszego minimieszkanka na większy, pewnie dodałabym kilka drobiazgów, ale mieszanka fachowości Lidii, Taty Hobbita, ekipy, a przede wszystkim wizja i umiejętności Najlepszego z Moich Mężów złożyły się na przyjazną przestrzeń, pełną ciepła i funkcjonalną, bardzo naszą, do której chce się wracać i gdzie chce się być, żyć i przyjmować bliskich, gdzie chce się gotować i celebrować posiłki.

6 listopada 2008

Blog powinien być celowy i specjalistyczny...

Aby nieco uciszyć wspomniane wcześniej wyrzuty sumienia zanotuję, iż od bladego świtu wiemy, że dzięki decyzji wyborców Barack Obama zostanie 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych.

Słów parę z wiarygodnego źródła i jeszcze :-)

Wiemy też, że obecny prezydent Francji Nicolas Sarkozy w wysłanym rano liście gratulacyjnym do Obamy Sarkozy przekręcił jego imię na "Barak". Główny tekst listu został wydrukowany, ale Sarkozy dopisał do niego ręcznie inwokację "Drogi Baraku" i końcowe pozdrowienia - podał mediapart.fr. Na stronie internetowej Pałacu Elizejskiego inwokacja listu brzmi "Panie prezydencie elekcie" (za w/w źródłem).

Doczytując aktualizację dowiedziałam się, że i nasz prezydent nie zawiódł: Nie tylko prezydent Francji Nicolas Sarkozy pomylił się w depeszy gratulacyjnej dla Baracka Obamy. Błąd popełnił także Lech Kaczyński. Skrót USA w depeszy polskiego prezydenta został rozwinięty jako "Stany Zjednoczone Ameryki Północnej". - To kardynalny błąd - powiedział serwisowi internetowemu tvp.info amerykanista prof. Krzysztof Michałek. Jedyna dopuszczalna forma rozwinięcia skrótu USA brzmi bowiem: "Stany Zjednoczone Ameryki". W depeszy gratulacyjnej naszego prezydenta błąd pojawia się aż trzykrotnie (za w/w źródłem).

Przy pierwszej wpadce jakoś szczerzej się uśmiechnęłam, przy drugiej...

Obrazek ślubny

Nasz własny ślub się odbył chwilę wcześniej, stoimy otoczeni tłumem Gości i przyjmujemy życzenia, kwiaty, całuski i podarunki. 
Wśród Gości Pani Profesor ze swoim mężem Panem Profesorem. 
Pani Profesor podchodzi do nas, bierze mnie za rękę, składa życzenia, a potem mówi do Mojego Nowego Męża: Coś Panu powiem na to nowe życie. To Panu wiele ułatwi. Jeżeli w jakiejś kwestii będziecie mieć tę samą opinię, to niech Pan pamięta, że zawsze wtedy to Pan ma rację. Ale jeśli będziecie mieć różne zdania - ooo, to wtedy Pana żona ma rację.
 
Spotkałam dziś Panią Profesor. Przekazując pozdrowienia dla Mojego Męża przypomniała mi o tamtych słowach ;-)

Blog jest również inny niż pamiętnik tradycyjny...

... co oczywiście składa się na jego plusy i minusy. Poniższe rozważania wynikają z moich osobistych doświadczeń i może inni pamiętnikopisarze sądzą inaczej, ale jeśli nawet, to jest to mój blog i nie zawaham się go użyć (jako argumentu ;-).

Pamiętnik pisze się zwykle dla siebie, trzyma w szufladzie lub nie, ale dopóki nie trafimy na kogoś niedyskretnego (o, feee!!!), kto myszkując znajdzie i podczyta; albo dopóki nie zostaniemy sławni (wtedy pewnie się okaże, że to super materiał na książkę i że będzie to bestseller i worek pieniędzy); albo jeśli mamy naście lat i super-przyjaciółkę-do-grobowej-deski-zaplute-zamazane, która oczywiście powinna poznać i pozytywnie ocenić nasze twórcze działania; albo jeśli mamy lat duuuużo więcej i nie zdążymy pamiętnika spalić przed odejściem swem i trafi on w ręce spadkobierców naszego pokaźnego majątku...
Jeśli nie zajdą powyższe okoliczności, pamiętnik piszemy sami dla siebie, czasem odczytujemy wcześniejsze zapiski, robiąc przy tym różne miny, i wspominamy - jesteśmy sobie i czytelnikiem i recenzentem, treść spływa nam prosto z głowy i serca na papier. Ograniczenia dotyczące treści, tematyki, priorytetów, rzeczy wartych i niewartych wspomnienia zależą tylko od nas. I chyba pamiętnik sporo na tym zyskuje.

Bo...

Blog ze swej natury i definicji jest komunikatem wysyłanym w świat do wszystkich, teoretycznie bez ograniczeń. Oczywiście, że możemy na zapleczu technicznym ustawiać coraz więcej różnych parametrów, ale chodzi mi o przestrzeń Internetu vs przestrzeń kartek w zeszycie, który leży w naszym pokoju. Zupełnie inna skala, niesamowite różnice i ciekawe pole obserwacji i nauki zarazem.
Z faktu "nieograniczoności" dostępu do bloga wynika na przykład sposób redagowania tekstu, doboru treści, autocenzura (a jakże!). Nie tylko liczymy się z tym, że możemy mieć Czytelnika, ale wręcz chcemy go mieć, czasem wręcz go zapraszamy przesyłając linka lub umieszczając adres w naszej internetowej sygnaturce (w adresie mailowym, na forach, na swojej stronie www itp). Powtarzam, różni autorzy różnie postępują ze swoimi blogami, ale mówię trochę z własnego doświadczenia (jeden koniec skali) a trochę teoretyzuję definiując blog według jego pierwotnych założeń (publikacja swojej twórczości w sieci, czyli drugi koniec skali).

Na fali podniosłego nastroju, że to już drugi miesiąc blogowania ;-) tak się zastanawiałam wczoraj: na ile moje zapiski różnią się od tego, co napisałabym w zeszycie?
Sobie nie tłumaczyłabym rzeczy oczywistych, więc pewnie nie byłoby obrazków, albo miałyby inną formę - pewnie krótszą, zrozumiałą tylko dla mnie. I nie wiem, czy to dobrze, bo są to migawki, które po jakimś czasie mogą wrócić w pamięci na fali skojarzenia, ale mogą też ulecieć, a chyba niektórych byłoby szkoda.
Zapiski byłyby chyba bardziej zbliżone do relacji, streszczeń dnia lub konkretnych wydarzeń w ciągu dnia, a tutaj staram się ich zapis jakoś usprawiedliwić*. Należy szanować czas i dobrą wolę Czytelnika. Niby jest to mój blog i nikt nie jest zmuszony, by czytać moje zapiski, nikt tu nie wchodzi z przykazaniem, że ma mu się podobać, ale świadomość, że nie piszę do szuflady wpływa na to, co i jak zapisuję. Z drugiej strony może to dobrze, bo zastanawiam się, o czym napisać, co wybrać, pewnie bardziej kontroluję słowa? Ale czy z tego powodu nie odsiewam zbyt wiele? Biorę odpowiedzialność za moje wybory i mam nadzieję, że wybieram optymalnie. Bo chyba i tu sprawdza się zasada złotego środka - nie relacja, jak w osobistym dzienniku, żeby nie zanudzić i nie zniesmaczyć, ale i wybrać z głową, aby był jakiś sens w odwiedzinach i czytaniu tego bloga przez zaproszonych Gości ;-))
Jest też i Przyszły Czytelnik - Junior, którego wizja towarzyszy mi podczas komponowania kolejnych wpisów.

Co do autocenzury, zaczęłam się zastanawiać, na ile znający adres Czytelnicy, a raczej Ci, którzy jeszcze tego adresu nie dostali (a może dostaną? a może lepiej, żeby nie dostali w ogóle?) wpłyną na treść zapisków ;-) I wbrew pozorom wcale nie chodzi o to, że najchętniej bym obsmarowała przed całym światem bliską przyjaciółkę ;-), ale o to, że skoro jest to Chudzielce story, to jasne, że Chudzielce żyją w jakimś kontekście, że Chudzielców otaczają różni ludzie - mniej i bardziej bliscy, mniej i bardziej ważni, mniej i bardziej mądrzy, bogaci, szlachetni, piękni itp. I jedną sprawą jest, że jeśli napisać dobrze, to najlepiej o wszystkich, żeby ktoś nie wszedł i nie poczuł się Niewspomniany, a drugą, że jeśli w ogóle napisać, to może ten ktoś by sobie nie życzył, że właśnie o tym, że przed całym światem (ekhm, ekhm)... No ale z kolejnej strony, nie po to ktoś jest bliski i ważny, żeby mu nadać ksywkę lub inicjał na potrzeby bloga, ale z drugiej strony może właśnie tak trzeba, bo skoro bliski i ważny to i tak, ten, kto ma zrozumieć, to zrozumie, a kto nie zrozumie, to zajmie się całością, a nie wnikaniem w szczegóły i rozszyfrowywanie inicjałów (przynajmniej dopóki blask sławy nie opromieni mnie i moich bliskich ;-)...
Zakładam, że jedną z cech tego bloga jest tworzenie obrazków-impresji na temat różnych osób czy sytuacji, a nie konkretnych i szczegółowych opisów, jak oleje Matejki ;-)

I jeszcze jedno. Jak już tłumaczyłam przy okazji powyższej gwiazdki - trauma trwa. I gdzieś tam po głowie telepie mi się trwożliwa myśl, którą tłamszę tyleż z trudem, co bez powodzenia, że blog powinien być po coś, to znaczy: celowy powinien być, pożyteczny, albo o mojej pasji. A moją pasją w tym blogu jest chyba moje pisanie, moje życie z Chudym Mężem i chęć zapisania tego na zaś. I wszystko byłoby dobrze, gdyby chodziło o zapiski w tradycyjnym pamiętniku... Tam nie ma wyrzutów sumienia i pytań o celowość ;-)
Mam nadzieję, że przynajmniej część z powyższych pytań i wątpliwości rozwiąże się z czasem i rosnącym doświadczeniem. W końcu tradycyjne pamiętniki pisałam przez wiele lat, a blog to ciągle pasjonująco świeża sprawa ;-)

* Jest to skutek traumy, jaką przeżyłam, kiedy odważyłam się pokazać moje "młodzieńcze rymowania" (któż z nas nie był na tym etapie? ;-) starszemu koledze, którego bardzo ceniłam i uważałam za autorytet w temacie. Jasne, że miałam nadzieję na komplementy i zachętę na ciąg dalszy, a tymczasem On przeczytał, spojrzał na mnie uważnie i zapytał: No i super. Tylko: po co?

Jakkolwiek by nie bolało, przyznałam mu rację.

4 listopada 2008

Jesienne zadumy znowu

Dziarskim krokiem wkraczam w drugi miesiąc istnienia bloga - woooow.

Ostatni weekend minął pod hasłem święta Wszytkich Świętych, które większość z nas uparcie nazywa Świętem Zmarłych.
Znów uśmiechnęła się do nas Złota Polska Jesień, w piątek nawet udało mi się wypatrzyć kilka nitek babiego lata. Znowu zaszeleściło pod nogami, uśmiechało się słońce i temperatura była iście późnowakacyjna. I cmentarze jakieś się takie zrobiły spokojnie zadumane, bardziej refleksyjne, z nutką nadziei nawet - dużo łatwiej o nadzieję w złotojesiennych okolicznościach przyrody.

Nie wiem tego z własnego obecnego doświadczenia (poza baaardzo odległymi wspomnieniami), ale wiele źródeł potwierdza, że w Polsce jest to wciąż bardzo rodzinne święto.
Osobiście źle reaguję na tłumy przesuwające się w żółwim tempie upstrzone oczywiście chamami, co to muszą szybciej niż powolny ogół, nie bacząc na niesione przez siebie i innych ogromne kanciaste wiązanki itp. i na większość ,,przygrobowych pogaduszek", ale to pewnie zwichrowanie zapamiętane z dawnych czasów...
Bo pamiętam, że były i miłe spotkania, i oczywiście pamiętam kupowanie "miodku", który trudno było dowieźć do domu (nie mówiąc o tym, aby coś zostało na drugi dzień), mimo że nie wolno go było jeść, bo "przed obiadem". Pamiętam, że najczęściej jeszcze na cmentarzu spotykaliśmy się z Dziadkami, wspólnie obchodząc kolejne mogiły, że dość często powstawały spory na temat tego, jak gdzie dojść i kto najlepiej pamięta, a kto pomylił alejki, a potem - już przy zapalaniu świeczek - opowieści o tych, o których pamiętamy i przychodzimy im zapalić światło. Gdzieś tam, na końcu "trasy" czekała nagroda w postaci wspólnego obiadu u Dziadków.
Cóż, teraz obiad jemy niby w tym samym mieszkaniu, ale w kuchni króluje już kto inny... Zapalając światło dziękuję między innymi za tamte obiady...

Pojechałam na cmentarz w piątek i była to super decyzja - tłumy jeszcze nie nadciągnęły (święto wypadało w tym roku w sobotę), pogoda była najładniejsza w piątek właśnie (w świąteczną sobotę było najgorzej, w niedzielę znów lepiej), wiele grobów już było udekorowanych i świeciło się sporo zniczy, parę osób robiło porządki przed świętem. Wizyta była smutna, co normalne w takim miejscu, ale bez elementów pośpiechu, zdenerwowania, napierania tłumów itp.

Dzięki pogodzie było też wiele ładnych kwiatów. Ku mojej osobistej radości wracają chryzantemy z tej "wielkogłowej" odmiany, które uwielbiam. W tym roku znów miałam okazję podziwiać żółte i rdzawe z jasnymi spodami, i znów miałam odwieczny dylemat - które podobają mi się bardziej?
Dosyć dużo widziałam też kompozycji stroikopodobnych, w nowoczesnym stylu, z kwiaciarni, czy może studiów kwiatowych i ucieszyły one moje oko z kilku mijanych grobów.
Były też niestety chryzantemki w doniczkach, te drobniutkie, których nie cierpię, ale które są oczywiście praktyczne. I były kolekcje zniczy pt. przekrój stoiska...

Pukając się w głowę staram się mieć przed oczami cel i intencję, które składają się na te mozaiki, ale... Bo właściwie to przecież nawet lepiej - ostatecznie wygrywa ten, kto ma "u siebie" najbardziej wymieszaną mozaikę, bo jest to dowód na wizytę wielu gości i na to, że każdy miał życzenie zostawić kwiaty lub zapalić lampkę. I to nie była jedna rodzina, co to przyszła razem i zapaliła dobrany kompozycyjnie komplet lampek.
Zgadza się, ale ilekroć widzę, tylekroć muszę sobie wytłumaczyć...